W Islandii istnieje specjalna aplikacja mobilna, która pozwala sprawdzić stopień pokrewieństwa pomiędzy osobami, które chcą się ze sobą spotykać. To nie żart: ten kraj ma tak małą populację, że prawdopodobnie wszyscy obywatele są ze sobą spokrewnieni. Ale wyobraźnia podpowiada mi, że już niedługo taka aplikacja znajdzie zastosowanie również poza granicami Islandii. Chodzi o dawstwo nasienia. Co prawda zagadnienie to kojarzy się raczej z oficjalnymi placówkami - bankami spermy, jednak nie jest to jedyne źródło materiału do zapłodnienia, jak można przeczytać w "New Scientist".
Z racji kosztów, a także pewnych procedur, dotychczasowa metoda inseminacji na życzenie może mieć konkurencję w szarej strefie: na portalach internetowych zrzeszających potencjalnych dawców i biorców nasienia. Takie miejsca już istnieją. Jak to wygląda? Zainteresowani odnajdują się w mediach społecznościowych, czasami umawiają na wstępne spotkanie w realu, żeby się lepiej poznać (hm... czy ja chcę, by moje dziecko miało jego brwi?), a potem dochodzi do właściwego spotkania z przekazaniem materiału. Jeszcze tylko opłata i problem z głowy. Ale czy na pewno?
Załóżmy, że chodzi o samochód. Kto uda się na przegląd doroczny do szwagra, który co prawda skończył technikum, ale nie prowadzi certyfikowanej stacji kontroli pojazdów? Niby taniej, ale czy zyskamy w ten sposób gwarancję bezpieczeństwa? Podobnie jest z nasieniem: dawcy dostarczający je do banków muszą się regularnie badać na choroby weneryczne, a także wyrazić zgodę na udostępnienie swoich danych osobowych dziecku, kiedy osiągnie ono pełnoletniość i zechce poznać biologicznego ojca. A ten z internetu może przyczynić się do zapłodnienia dziesiątek, jeśli nie setek kobiet. W końcu takie dawstwo rządzi się nieco innymi prawami niż seks i nie musi oznaczać podobnego zaangażowania "stron". Ale może - niektórzy dawcy potrafią podobno postawić sprawę jasno: tylko naturalne metody przekazania nasienia, lub też sugerują, że lepszy wynik osiągną po "odpowiedniej stymulacji". Czy to gwałt? W zasadzie kobieta może odmówić, ale presja ze strony mężczyzny oraz chęć posiadania dziecka mogą zmusić ją do podjęcia działań niezgodnych z jej zasadami. I co wtedy?
A ewentualne choroby? Czy kobieta ma uwierzyć w zapewnienia mężczyzny, że jest zdrowy, czy też żądać wykonania badań - a jeśli tak, to na czyj koszt? To wszystko oczywiście nie musi być malowane czarną kredką, jednak tylko osoba kompletnie beztroska nie zadałaby sobie takich pytań przed podjęciem ostatecznej decyzji. Mnie odrzuca jeszcze jedna myśl: jak dochodzi do właściwego zapłodnienia? Za pomocą strzykawki? A może w internecie istnieją jakieś domowe zestawy "małego inseminatora" i tutoriale?
Wrócę jeszcze do kwestii możliwego kazirodztwa. Co będzie, jeśli dzieci jednego ojca spotkają się za kilkanaście lat i zakochają w sobie? Józef Wincenty Piłsudski i Maria z Billewiczów byli co prawda tylko kuzynami, jednak potrzebowali pozwolenia od samego papieża na zawarcie małżeństwa. Kilkoro spośród ich dzieci miało poważne problemy ze zdrowiem, niewykluczone, że był to wynik bliskiego pokrewieństwa rodziców. Aż strach pomyśleć, jak wyglądałaby psychika dziecka, którego rodzice są przyrodnim rodzeństwem. A gdyby dołączyły do tego wady rozwojowe? Albo - odpukać w niemalowane drewno - dawca spermy przekazałby swoim dzieciom chorobę genetyczną, która ujawniłaby się dopiero, powiedzmy, w trzecim pokoleniu? Dramat, rodzinny dramat.
Może się wydawać, że te podejrzenia są nieuzasadnione, ale jednak przedstawione scenariusze trudno uznać za nieprawdopodobne. Moja rada: lepiej odłożyć trochę pieniędzy i skorzystać z banku spermy, dzięki czemu uchronimy dziecko i siebie przed niebezpieczeństwem, niestety nie zawsze tylko potencjalnym.
(cj)