Podobno kiedyś planeta Ziemia utraci pole magnetyczne. Kompasy i busole staną się bezużyteczne. Mamy przedsmak tego horroru w polityce. Nowy prezydent najpotężniejszego kraju codziennie zaskakuje nas kolejną decyzją, jakże sprzeczną z tym, do czego już się przyzwyczailiśmy. Nienaruszalne dotychczas sojusze stały się niepewne. To samo zjawisko braku busoli obserwujemy w zaleceniach dietetycznych. Przez dziesiątki lat uczeni żmudnie dochodzili do prawd, którymi oświecali nas, prostych zjadaczy chleba. No właśnie, broń Boże chleba, bo to tuczące! Żadnego cukru, tłuszczów nasyconych.
Za tymi zakazami podążał przemysł spożywczy. A także my - robiąc wszystko, aby uchronić się przed chorobami cywilizacyjnymi. Niedawno w jednym z marketów znalazłam wagę kuchenną, która nie tylko podawała ciężar produktów, lecz również proporcje poszczególnych składników odżywczych. Wystarczyło zakodować wybrany produkt, a potem postawić go na wadze i wybrać odpowiednią opcję, aby dowiedzieć się, ile znajduje się w nim białka czy tłuszczów. Od razu przypomniał mi się artykuł, który czytałam w zeszłym roku w "International New York Times" (April 26, 2016). Autorka przybliżyła kontrowersyjny temat zdrowej żywności.
Kontrowersyjny? Jak najbardziej! Tylko spójrzmy: jeszcze kilka lat temu jedzenie jajek miało podnosić poziom cholesterolu we krwi i przyczyniać się tym samym do rozwoju chorób układu krążenia. Teraz jajka to samo zdrowie - niedawno na łamach "Holistic Health" zaprezentowano badania wskazujące na dobroczynny wpływ diety bogatej w jajka. Oczywiście naukowcy coraz dokładniej mierzą i sprawdzają właściwości poszczególnych substancji w produktach spożywczych oraz ich wpływ na nasz organizm, ale - powiedzmy sobie szczerze - zwykły śmiertelnik może zgłupieć, kiedy jednego dnia jest bombardowany informacjami o tym, że tłuszcz zwierzęcy jest szkodliwy, a następnego czyta w internecie, że jednak margaryna nie jest wcale lepsza. Jak żyć, chciałoby się zapytać.
My, konsumenci, stajemy się coraz bardziej świadomi tego, czego oczekujemy od producentów żywności: czytamy ulotki, przeliczamy GDA i kalorie, wybieramy produkty bez glutaminianu monosodowego oraz unikamy syropu glukozowo-fruktozowego. Dociekamy, co, jak i skąd się wzięło w danym produkcie. Wobec dostawców mięsa jesteśmy bezwzględni: kura, krowa i łosoś muszą być szczęśliwe - zupełnie jak w serialu "Portlandia", gdzie w jednym z odcinków kelnerka tak dużo wie o proponowanym gościom daniu, że nawet zna imię kury, z której zostało ono przygotowane. To oczywiście przerysowanie, ale pokazuje pewien rodzaj paranoi, w jaką popadają producenci żywności, którzy po prostu chcą sprzedać to, co mają nam do zaoferowania. Byle zadowolić konsumenta!
A to niełatwe zadanie, ponieważ gruba kreska oddzielająca zdrową żywność od szkodliwej przesuwa się ostatnio coraz bliżej marginesu. Przez lata tłumaczono nam (za Amerykańskim Towarzystwem Chorób Serca), że tłuszcze nasycone są szkodliwe. Ale w ostatnich latach badacze doszli do wniosku, że może nie są one takie złe. Zachodzi tutaj niesamowite zjawisko: wykluczane dotąd składniki stają się pożądane, a te popularne muszą zniknąć z listy. Tak się dzieje z solą, której zużycie koncern Mars ograniczył aż o 20%, a teraz dowiadujemy się, że wcale nie jest taka szkodliwa, czy z glutaminianem sodu, uzyskiwanym m.in. z buraków cukrowych, który obecnie uchodzi za środek silnie uzależniający, a wcześniej był powszechnie stosowany jako dodatek smakowy.
Paradoksalnie, zaczynam współczuć producentom żywności. Muszą kręcić się jak kurek na wietrze, aby nadążyć za kolejnymi ustaleniami naukowców i dynamicznie zmieniającymi się ostatnio gustami konsumentów. Ale skoro klient płaci, to wymaga, a producent zrobi wszystko, aby go zadowolić. Nawet przechrzci suszoną wołowinę na przekąskę proteinową i tym samym udowodni, jak bardzo dobro klienta leży mu na sercu.
(cj)