Ewa Anna Baryłkiewicz: "Jeszcze nigdy nie byłam tak silna, jak teraz"- wyznała Pani w wywiadzie pięć lat temu. Chyba w czarną godzinę, bo od tego czasu życie Panią trochę "przeczołgało": najpierw straciła Pani pracę, później miłość. I znów musiała Pani walczyć o siebie.
Beata Tadla: I znów jestem silna jak nigdy dotąd. (śmiech) Życie, po prostu... Niesamowite, jak bardzo nas zmienia, hartuje. Wszystkie nasze doświadczenia nas kształtują, rozwijają - i te, które dręczą, i te, które cieszą - pod warunkiem że wyciągniemy z nich lekcję. Ja na przykład jestem na etapie, gdy dotarło do mnie, że nigdy już nie powiem "nigdy" ani "na zawsze".
Ewa Anna Baryłkiewicz: To są bardzo niebezpieczne słowa.
Beata Tadla: Bardzo! Ale tego też trzeba się nauczyć i dać sobie zgodę na to, że nie musimy być cały czas szczęśliwi. Bo się nie da! Musimy więc pogodzić się z tym, że czasem nie potrafimy czegoś zrobić albo coś nam nie wychodzi, mimo nieustannych starań z naszej strony. Gdy sobie przypominam, jaka byłam pięć lat temu, i porównuję do tego, jaka jestem dziś, to jednak myślę, że teraz jestem dużo silniejsza. Ale już nie dodam: "jak nigdy dotąd", bo...
Ewa Anna Baryłkiewicz: ...za pięć lat mogłaby Pani powiedzieć to samo. Z drugiej strony: spojrzenie wstecz, na to, jacy byliśmy w przeszłości, jest nam potrzebne. Bo wtedy odkrywamy, że już z niejednej opresji udało nam się wyjść. Czyli mamy w sobie więcej siły, niż myślimy. I możemy coś zbudować.
Beata Tadla: Tak, i to z lepszym skutkiem! A to z kolei powoduje, że wzrasta nam samoocena. Jak wzrasta nasza samoocena, stajemy się lepsi dla siebie. Jak jesteśmy lepsi dla siebie, zaczynamy być lepsi dla innych. A oni odpłacają nam tym samym. I to jest wieczne krążenie energii. Mocno wierzę w energię i swoją, i innego człowieka. Dlatego uśmiecham się od rana: do swojego odbicia w lustrze, do syna, do mejli, które wysyłam do ludzi, do moich kolegów z pracy. Nawet jak mam gorszy dzień. Zresztą wiadomo: co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Ale zostawi w nas rany...
Beata Tadla: E tam! Można się z nich wyleczyć.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Nie chcę ich rozdrapywać, ale... Pani rozstanie z Jarosławem Kretem odbyło się na oczach widzów "Tańca z Gwiazdami". Wiem, że wiele kobiet mocno Panią wsparło.
Beata Tadla: I mnóstwo do mnie pisało. To było niesamowite, bo to ja potrzebowałam wtedy wsparcia, a dowiadywałam się z tych wiadomości, że jestem wsparciem dla innych. Tak, dodawały mi sił. Nie miałam żadnego pomysłu na siebie w tym programie, po prostu dałam się ponieść temu wszystkiemu, co mnie w nim spotkało, i jakoś sobie poradziłam. Wiadomo, że ludzie śledzą informacje o osobach publicznych, bo są ciekawi: chcą zobaczyć z bliska nasze życie, emocje. A ponieważ moje były bardzo świeże, czasami gdzieś mi uciekały, w przeróżny sposób... Telewizja bardzo dużo obnaża, taniec - jak się okazuje - także, więc łzy bez problemu znajdowały ujście. Ale to dobrze, naprawdę. Bo nigdy nie kumuluję w sobie emocji - zawsze je z siebie wyrzucam.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Była Pani szczera, prawdziwa. To jest wbrew pozorom siła: okazać swoje uczucia.
Beata Tadla: Tak, chociaż niektórzy uważają, że jest to rodzaj słabości. Że nie wolno im ulegać, tylko trzeba się z nimi kryć - szczególnie jeżeli się pracuje w mediach. Cóż, moje życie toczy się publicznie, w dużej mierze. Gdzie mam się chować? Po kątach? Płakać do poduszki w domu? Wyrzuciłam z siebie te emocje wtedy, gdy czułam, że tak powinnam zrobić. I nie był to żaden niecny plan, że jak będę płakać, wszystkich wezmę na litość i wygram show (śmiech), chociaż oczywiście i takie zarzuty były. Absurdalne! Straciłam pracę w TVP1, potem rozpadł się mój związek - i to wszystko toczyło się na oczach ludzi. Ale publiczna wiedza na temat mojego prywatnego życia to element mojej pracy. I muszę się z tym pogodzić...
Ewa Anna Baryłkiewicz: Z hejtem też? W sieci pisano różne rzeczy...
Beata Tadla: I wciąż się pisze, ale... nie czytam tego. I nie walczę z tym. Po co? Skoro sama publikuję w mediach społecznościowych swoje zdjęcia i wpisy, nie mam prawa denerwować się, że ktoś to potem komentuje. A jeśli moja historia wzmocniła innych - bo dostałam sygnały, że kobiety postanowiły wyrwać się z toksycznych związków, zacząć życie na nowo itd. - mogę się z tego tylko cieszyć. Chociaż ta pomoc też miała miejsce niejako bez mojego udziału.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Pytam o tę nagonkę nieprzypadkowo, bo jest Pani niezwykle wrażliwą osobą. Ale też empatyczną. Zdziwiłam się, gdy usłyszałam, że nieraz - kiedy już zakończyła Pani serwis info i opuściła studio TV - wsiadała Pani do samochodu i... po prostu płakała.
Beata Tadla: Odreagowując jakieś straszne wiadomości.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Jak to możliwe? Przecież pracuje Pani w mediach informacyjnych od lat! A nie ma dnia, by na świecie nie wydarzyła się tragedia, katastrofa. Lekarz albo osoba, która zajmuje się chorymi w hospicjum, też na co dzień styka się z cierpieniem, bólem. Ale w pewnym momencie przywdziewa jakiś pancerz, by chronić się przed nadmiarem emocji.
Beata Tadla: Z pewnością. Tylko, niestety, jestem jak gąbka... mój pancerz jest bardzo kruchy, bardzo cienki. Nie udało mi się nigdy stworzyć w sobie takiej skorupy, która by mnie chroniła przed przejmowaniem się tym, o czym mówię w swojej pracy. Taka już jestem. Każdy z nas - bez względu na to, jaki zawód wykonuje - ma swoją wrażliwość. Poza tym nie jest tak, że aby zostać dziennikarzem, trzeba się wykazać zupełnym brakiem empatii. Wręcz odwrotnie! A ja już taka jestem, że wszystko chłonę i przeżywam... Kiedy było to straszne zdarzenie, gdy fala w Darłówku porwała trójkę dzieci, przez cały dzień byłam w redakcji i przygotowywałam serwis info. Co jakiś czas musiałam go aktualizować, bo przychodziły nowe informacje. Później przyjechałam do domu i byłam tak przybita, że usiadłam na podłodze w kuchni i tak się rozryczałam... Bo wyobraziłam sobie tę kobietę, co ona teraz czuje. Boże! Musiałam zadzwonić do przyjaciółki i spędzić z nią wieczór na telefonie, bo kompletnie nie mogłam się uspokoić. Dopiero kiedy wyrzuciłam to z siebie, zdołałam jakoś zasnąć. No, taka już jestem... I wiem, że się nie zmienię. Ten typ tak ma.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Dobrze, że ma Pani przyjaciół. To jest taki bufor, który łagodzi ciosy, leczy smutki...
Beata Tadla: Oj tak! (uśmiech) Jestem otoczona ludźmi, o których zawsze będę mówić, że to jest moja nagroda życiowa. Nie mam wielkiej rodziny, więc... Oczywiście mam wspaniałą mamę i tatę. To też jest jedno z najcudowniejszych zjawisk mojego życia - cudowni, wspierający rodzice. Mam fantastycznego syna. Jestem szczęściarą! Ale mam także rodzinę z wyboru, czyli bardzo bliskich przyjaciół, którzy stoją przy mnie od lat. I naprawdę zachowujemy się już jak rodzina, bo spędzamy ze sobą święta, organizujemy razem wyjazdy na urlopy i wspólnie przeżywamy najważniejsze momenty naszego życia. Rodzina z wyboru! Bardzo ją lubię.
Ewa Anna Baryłkiewicz: I dba Pani o te kontakty na co dzień. Znajduje czas dla bliskich, mimo obowiązków.
Beata Tadla: Oczywiście, to jest ciągła praca. Zresztą wszystko nią jest! Każdy związek, w który wchodzimy, relacja przyjacielska, relacja z dzieckiem, rodzicielska, wszystko jest pracą. Jak chcemy mieć dom albo samochód, musimy na niego zapracować. A na relacje to nie?
Ewa Anna Baryłkiewicz: Skoro już padło hasło "dom"… On również zdradza nasz charakter. Słyszałam, że u Pani można robić operację na otwartym sercu nawet na podłodze, tak jest sterylnie.
Beata Tadla: Aż tak to nie! (śmiech) Ale jestem pedantką. Może już nie taką jak kiedyś, bo nie mam czasu ciągle biegać ze ściereczką - tym bardziej staram się nie doprowadzać do bałaganu. I o ile w samochodzie on mi w ogóle nie przeszkadza, nawet go nie widzę, to już w domu, gdyby coś za długo leżało tam, gdzie nie powinno, nie miałabym spokoju. Rośnie mi stos gazet? Do kosza! I pozbywam się rzeczy, które do niedawna wydawały mi się niezbędne. Jeżeli widzę, że w ogóle z nich nie korzystam, bez sentymentów usuwam je z domu. Nie gromadzę żadnych pamiątek, durnostojek. Nie mam tak, że przywiozę z podróży jakiegoś bożka i zrobię z niego sacrum. Nie potrzebuję ołtarzyków. Za to kocham książki. Jestem typem, który stawia na wrażenia, doświadczenia, czyli rozwój, nie na materialne rzeczy.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Łapie Pani ulotne chwile? Zapach, dźwięk, promienie słońca...
Beata Tadla: Tak, wszystko! Powiem pani więcej: ja się do słońca uśmiecham! I tak się dzieje, odkąd mam dziecko. To Janek otworzył mi oczy na piękno, które nas otacza. Bo my, dorośli, w tak szalonym pędzie żyjemy, tak gnamy, gnamy i gnamy, że nie zauważamy nawet, że się pory roku zmieniły. A mój syn, kiedy był mały, na wszystko patrzył z zachwytem i interesował się wszystkim. Każdym dźwiękiem, zapachem, kolorem. Nawet odcieniem. I nagle się okazało, że... śnieg może mieć osiem różnych odcieni! (śmiech) Podążyłam wtedy za nim w tych jego "wielkich" odkryciach. I tak się w nie wkręciłam, że dziś cała przestrzeń wokół mnie wydaje mi się niezwykle podniecająca.
Kiedy spaceruję po jakimś mieście, to je chłonę, oglądam, podziwiam. Nie patrzę w chodnik, pod nogi, tylko dookoła. Rano, jak wychodzi słońce, po prostu się do niego uśmiecham. I nie przeszkadza mi to, że mam z okna widok na nieskoszony trawnik. Wszyscy się śmieją, że mam ekologiczny ogródek. Tego lata sąsiad się zlitował i skosił mi go, bo nie mógł wytrzymać tego, że jak bawi się z córką, a piłka wpada w moje chaszcze, to później nie mogą jej odnaleźć. (śmiech) No, ale ja mam rzeczy, które są dla mnie ważne i o nie dbam, a innych po prostu nie zauważam - są przezroczyste, jak ten mój ogródek: może być skoszony albo i nie, wszystko mi jedno.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Uroki dojrzałości. W pewnym momencie po prostu uzmysławiamy sobie, że świat się nie zawali, jak czegoś nie zrobimy. Zwalniamy tempo. Cieszymy się tym, co mamy.
Beata Tadla: I bierzemy to, co nam życie przyniesie. Właśnie! Piękne jest to, że już nic nie muszę! Bo o co mam walczyć, z kim się ścigać? Kariera już zbudowana, życie poukładane, dziecko samodzielne. Już wiem, że jak się coś zepsuje i nie da się naprawić, trzeba machnąć na to ręką. Bo nie ma sensu zadręczać się tym, na co i tak nie mamy wpływu. Albo tym, co nie ma znaczenia. Po czterdziestce myślimy już raczej w kategoriach: "Co gorszego może się nam zdarzyć? Teraz to już tylko choroba i śmierć". (śmiech) Żadna z rzeczy, które do tej pory przeżyłam, nie była warta moich łez i nerwów. Z perspektywy czasu każdą porażkę mogę podsumować słowami: nic wielkiego się nie stało. Trzeba przejść czasem przez jakiś rodzaj żałoby, dać sobie pozwolenie na dłuższe przeżywanie smutku. I ja sobie daję: jak mam gorszy dzień, to po prostu płaczę. A jak mam lepszy, śmieję się od samego rana. Ale nie walczę już ze sobą i swoimi ograniczeniami - bo one po prostu są i będą. Każdy z nas je ma. I każdy ma inne. To właśnie czyni życie jeszcze ciekawszym. Różnorodność.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Wspomniała Pani o chorobie... Przygotowując się do tego wywiadu, odkryłam - i nie będę kryć: naprawdę mnie to poruszyło - że kilka lat temu miała Pani udar. Otarła się o śmierć. Mocne przeżycie, jak na tak młodą osobę, w pełni sił witalnych.
Beata Tadla: Tak, przeszłam udar... A wcześniej, po porodzie, sepsę. Te dwa okresy w moim życiu były strasznie trudne: kilka tygodni izolatki, potem miesiące rekonwalescencji. Było źle, naprawdę źle. No ale żyję. Jestem. (chwila ciszy) Takie rzeczy po prostu się zdarzają. I nie mamy na nie żadnego wpływu. Mogę się tylko cieszyć, że dostałam szansę, aby żyć...
Ewa Anna Baryłkiewicz: Jak te doświadczenia Panią zmieniły? Skupiła się Pani bardziej na sobie?
Beata Tadla: Akurat po porodzie, gdy zostałam zarażona gronkowcem złocistym w szpitalu, i właśnie sepsa się z tego wywiązała, to myślałam tylko o dziecku, absolutnie. To była jedyna moja troska! I właściwie dla niego się jakoś trzymałam i walczyłam w chwilach, gdy już byłam przytomna. A jeśli chodzi o udar? Chyba tak - zmienił moje podejście do życia. To właśnie po nim powiedziałam sobie, że ja też jestem ważna, nie tylko ten pęd, praca, praca, praca. Bo zapracowana byłam wtedy strasznie... w ciągłym biegu i stresie. Tak, chyba od udaru zaczęłam bardziej świadomie podchodzić do tego, jak żyję, mocniej się cieszyć z tego, że jestem. Zaczęłam odżywiać organizm - nie tylko go karmić, wprowadziłam w życie ruch.
Ewa Anna Baryłkiewicz: To już dużo! Chociaż większość ludzi akurat te dwie kwestie bardzo bagatelizuje
Beata Tadla: Wie pani, wszyscy myślimy, że takie rzeczy dotykają kogoś, ale nie nas. Bo przecież my jesteśmy silni, z betonu. Nie, nie jesteśmy! Ja dziś bardzo mocno zdaję sobie sprawę, jak bardzo kruche jest nasze życie i jak niewiele trzeba, żeby coś straszliwego się stało. Stąd ta moja troska o siebie - po to, żeby być jak najdłużej sprawną. Także dla dobra bliskich.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Ale już chyba nie jest Pani taką pracoholiczką, jak kiedyś? Choć syndrom prymuski pewnie w Pani pozostał, bo pewne cechy charakteru trudno nam z siebie wyplenić.
Beata Tadla: Tak, ale nie jest już tak wyostrzony. Na pewno bardzo lubię pracować, zawsze z ogromną chęcią przychodzę do pracy i nigdy nie dopada mnie uczucie: "O nie, muszę tam iść! Jak mi się nie chce!". Przeciwnie! Mam powypełniany kalendarz po brzegi, bo poza pracą w Nowa TV, wykładam na dwóch uczelniach, prowadzę konferencje, eventy itd. Naprawdę bardzo ciężko jest się ze mną umówić albo namówić na coś. Ale gdybym czuła, że to jest ponad moje siły, z pewnością bym przystopowała. Na razie ten chaos ogarniam. I sprawia mi to frajdę.
Nie wszystko robię w celach zarobkowych - wiadomo, że z pracy na uczelni nie ma wielkich pieniędzy, ale chcę prowadzić te wykłady, bo to jest coś mojego. Naprawdę to lubię i mocno w to wierzę. Tam są młodzi ludzie, więc dużo od nich czerpię: i energię, i wiedzę o tym, co ich dzisiaj zajmuje. I sama też daję im dużo swojej wiedzy. To idealna synergia, czyli aktywność działająca w obie strony. Jeśli zacznie mi coś przeszkadzać, na pewno to zmienię albo wyeliminuję. Na razie wszystko działa jak należy - jestem dobrze naoliwionym organizmem. (śmiech) Takim, który bardzo się stara. Bardzo. Ale uważam, że tak właśnie trzeba pracować. I że te nasze starania są zawsze nagradzane. Przecież nic nie przychodzi do nas samo, prawda? Ani wiedza, ani doświadczenie, ani szacunek ludzi.
Ewa Anna Baryłkiewicz: A one są bezcenne! Otworzył się przed Panią nowy rozdział życia. I myślę, że może być ciekawszy niż poprzednie, bo... wyzwoliła się Pani z tego gorsetu, jaki miała Pani na sobie przez lata, przygotowując serwisy informacyjne. Wrzuciła Pani na luz - i widzowie to docenili. Czuję, że spotka Panią coś fajnego, także w życiu prywatnym.
Beata Tadla: O, na to liczę! (śmiech) Wie pani, jednak ten "Taniec z Gwiazdami" był dla mnie dobrym doświadczeniem, bo pozwolił mi pokazać siebie taką, jaka jestem. Oczywiście nie w stu procentach, ale... wielu widzów zaskoczyłam: "To ona potrafi się tak wygłupiać?!". Tak, potrafię. Co więcej: ja to uwielbiam! (śmiech) W blokach informacyjnych nie ma miejsca na takie rzeczy. Chociaż... kiedy robimy "Nowa TV - 24 godziny", potrafimy się czasem zapomnieć: i śmiać, i płakać, i coś skomentować, nie skrywamy emocji. I może dlatego w Telewizji Nowa czuję się tak dobrze? Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że zmiana pracy naprawdę wyszła mi tylko na dobre. Bo programy, które tutaj robię - tak samo, jak "Taniec z Gwiazdami" - bardzo mnie otworzyły
Nawet nie wiem, kiedy zaczęłam wrzucać na Instagram zdjęcia z treningów tanecznych, na których jestem zmęczona, spocona, nieumalowana, z siniakami albo głupią fryzurą. Gdzie ja kiedyś bym to zrobiła?! Wszystko musiałam mieć ładne, wymuskane. A teraz? Wrzucam do sieci filmik ze studia TV, na którym mam rozmazane oko, bo przed samym wejściem na antenę kolega rozśmieszył mnie do łez, no i makijaż spłynął... I okazuje się, że ludzie tę zwykłą Beatę kupują - właśnie dlatego, że czują, że nikogo nie udaję. Tak, wrzuciłam na luz. Dzisiaj dużo dalej mi do publicystyki i bardzo poważnego dziennikarstwa. A jeśli chodzi o życie... nie snuję już dalekosiężnych planów, nie obiecuję sobie zbyt wiele. Wierzę, że jak coś ma się zadziać, to się zadzieje...