Właściwie od zawsze wiedziałem, że prędzej czy później mnie dopadnie - mówi szczerze Roman Drozdowski ze Szczecina. - W mojej rodzinie, zarówno tej po mieczu, jak i po kądzieli, bardzo wiele osób zmarło z powodu raka. Nie powiem, że diagnozę przyjąłem całkiem obojętnie. To każdego porusza, ale najważniejsze jest to, aby się nie poddawać, nie rezygnować z siebie.
Nie jest to łatwe, bo w głowie kłębią się różne myśli, ale po wielu "spotkaniach" z rakiem wiem, że dobre nastawienie psychiczne oraz spokojny stosunek do choroby są bardzo pomocne w przechodzeniu trudów leczenia i w procesie zdrowienia.
I raz, i dwa... i trzy
W 2001 roku Roman wygrał walkę z rakiem nerki. O tym, że choruje na raka prostaty, dowiedział się przypadkowo. Kończył się rok 2018. Poszedł zrobić rutynowe badania krwi. Wynik otrzymał w ostatnim dniu grudnia. Diagnoza nie pozwalała się łudzić, że jest dobrze - PSA 77, podczas gdy normy dla tego badania - w zależności od wieku mężczyzny - wahają się w granicach od 1,5 ng/ml (u młodych mężczyzn) do 4,5 ng/ml (u starszych panów). Krótko mówiąc: nowy rok zaczął się niewesoło.
- Urolog, do którego się zgłosiłem, potwierdził wstępną diagnozę - mówi Roman. - Ale gorsze było to, że uznano, iż guz jest nieoperacyjny. W zawieszeniu i niepewności tkwiłem do maja 2019 roku. Wtedy dowiedziałem się, że mogę być zoperowany w Warszawie przez dr. Pawła Salwę, który do operacji urologicznych wykorzystuje robota da Vinci.
Operacja przebiegła pomyślnie, ale podczas kontrolnej tomografii komputerowej jamy brzusznej, wykonanej miesiąc po zabiegu, okazało się, że to nie koniec moich potyczek z nowotworem. Podejrzewano, że mam raka trzustki, który jest umiejscowiony w głowie trzustki. Skierowano mnie do szpitala w Szczecinie, gdzie wykonano mi badanie EUS.
To z angielskiego endoscopic ultrasound, czyli ultrasonografia endoskopowa, która jest procedurą minimalnie inwazyjną, stosowaną do badania przewodu pokarmowego i łączącą klasyczną technikę ultrasonogafii z techniką endoskopową. Podczas EUS lekarz wprowadza przez jamę ustną do przewodu pokarmowego specjalny endoskop z możliwością obrazowania ultrasonograficznego. Pozwala to uzyskać dokładny obraz ścian przewodu pokarmowego i klatki piersiowej oraz organów znajdujących się w okolicy, na przykład trzustki, wątroby, węzłów limfatycznych.
Podczas EUS lekarz może wykonać biopsję cienkoigłową i oddać pobrany materiał do badania histopatologicznego. Wynik był korzystny dla mnie, bo nie znaleziono komórek nowotworowych. Ucieszyłem się. Jednak lekarz ostudził mój optymizm. Powiedział, że badanie nie jest w pełni miarodajne i to wcale nie oznacza, że nie mam raka. Niestety, miał rację, co wykazały kolejne badania.
Ful serwis
Operacja usunięcia guza trzustki przebiegła pomyślnie. To jeden z zabiegów chirurgicznych zaliczanych do bardzo trudnych technicznie, jego wynik w dużej mierze zależy od doświadczenia chirurga, który go wykonuje. - Po operacji nie było już tak różowo - opowiada Roman. - Przyczepiły się do mnie wszystkie możliwe powikłania. Rzec można: full serwis. Woda w płucach, kawerny ropne, żółtaczka mechaniczna... Trzy razy wracałem do szpitala w Warszawie, bo od chirurgów w Szczecinie słyszałem: to tam schrzanili robotę, więc niech to teraz sami naprawią.
Byłem bardzo zmęczony i obolały, prosiłem więc jednego z lekarzy, aby podjął się przeprowadzenia operacji na miejscu. Ale usłyszałem, że moje szanse na jej przeżycie wynoszą zaledwie 5 procent. Byłem zdeterminowany. "Zgadzam się na te 5 procent", powiedziałem. Jednak lekarz był równie stanowczy i w odpowiedzi usłyszałem: "Ale ja się nie zgadzam".
Czas płynął. Roman odzyskał nieco sił. Został przyjęty do kliniki onkologicznej w Szczecinie, gdzie leczeni są pacjenci z genetycznym bagażem onkologicznym. - Przyjąłem 16 wlewów z gemcytabiny - wspomina Roman. - Niestety, poprawy nie było. Wręcz przeciwnie. Pojawiły się przerzuty do węzłów chłonnych i wątroby.
Wówczas onkolog, dr Bogumiła Galińska, opiekująca się mną zarówno wtedy, jak i teraz, zaproponowała mi terapię lekiem, który nie jest refundowany i nie występuje na liście leków dostępnych w Polsce, niemniej jest w wielu krajach powszechnie stosowany. Oczywiście zgodziłem się. Zacząłem przyjmować liposomowy irynotekan - lek, który był darem od producenta dla polskich pacjentów.
Leczenie nie odbywało się w ramach programu lekowego czy badania klinicznego. Po pierwszym wlewie czułem się dobrze. Po trzech tygodniach przyjąłem kolejny i... przestało być fajnie. Moja żona Grażyna poprosiła nawet o wsparcie hospicjum domowe. Była to bezcenna pomoc w tych ciężkich dniach, wciąż odczuwam wdzięczność za zaopiekowanie się mną. Organizm buntował się w trudny do opisania sposób.
Wystarczy powiedzieć, że wymiotowałem nawet po wypiciu wody. Przez trzy tygodnie schudłem prawie 30 kilogramów. Słabłem w oczach. W końcu karetka zabrała mnie do szpitala, gdzie podano mi dwie jednostki krwi i wprowadzono żywienie pozajelitowe. To mnie postawiło na nogi.
Drugie podejście
- Opiekująca się mną lekarka zdecydowała, że będziemy kontynuować leczenie - opowiada Roman. - Zmniejszyła nieco dawkę leku, ale przyjmowałem go systematycznie. Badania kontrolne dawały nową nadzieję. Rak zaczął się cofać. Komórek nowotworowych nie było już w węzłach chłonnych i w wątrobie. Uczciwie powiem, że wspomagam też organizm komórkami macierzystymi, które moja żona sprowadza aż z Singapuru.
Historia zdrowotna Romana wydaje się nie mieć końca. Wystarczy wymienić, z pominięciem chronologii zdarzeń, takie problemy jak: zawał serca i wszczepienie stentu, udar mózgu (powiązany z utratą zdolności mówienia i częściową afazją), kłopoty z siatkówką i częściową utratę wzroku (po operacji wzrok wrócił do normy) czy zakażenie wirusem zapalenia wątroby typu C, którego organizm na szczęście sam pokonał. Trzy różne nowotwory. Po takich doświadczenia można byłoby mieć wszystkiego serdecznie dość. Stać się człowiekiem wycofanym, zgorzkniałym, nieprzyjaznym światu i ludziom.
- To nie leży w mojej naturze - mówi Roman. - Jestem chyba uparty, a już na pewno nie poddaję się łatwo. Dwa tygodnie po resekcji nerki pojechałem na narty do Karpacza, tydzień po zawale popłynąłem na regaty i zajęliśmy drugie miejsce. Po udarze mózgu intensywnie uczyłem się mówić. Przypominałem sobie wszystkie wiersze, których się kiedyś uczyłem na pamięć, i recytowałem je na głos - od epopei "Pan Tadeusz" po "Redutę Ordona" i "Odę do młodości". Gdy wróciłem po udarze do domu, wraz z żoną na wyścigi rozwiązywaliśmy krzyżówki. A tak na marginesie, w Szczecinie jest tylko jeden logopeda dla dorosłych.
Walcząc z rakiem trzustki, Roman co dwa tygodnie przyjmował kolejną dawkę chemioterapii. Wyniki były tak zadowalające, że wydłużono czas między kolejnymi wlewami do trzech tygodni. To pozwoliło Romanowi, będącemu już na uczelnianej emeryturze, wrócić do pracy - nie tej, którą wykonywał wcześniej zawodowo, tylko do związanej z jego życiową pasją, żeglarstwem.
Trzy miesiące temu, jako zaprzysiężony rzeczoznawca i inspektor w Zespole Nadzoru Technicznego Polskiego Związku Żeglarskiego, wybrał się - nie przeczuwając żadnych dodatkowych "atrakcji" - na keję w Świnoujściu, gdzie był zacumowany jacht, który miał skontrolować. Ta wizytacja nie zakończyła się niestety pomyślnie. Potknął się i... złamał nos i obie ręce. Nie byłoby to aż tak istotne zdarzenie, gdyby nie fakt, że z powodu złamań kości odstawiono mu chemioterapię.
- Po 9 tygodniach, czyli po opuszczeniu trzech chemii, zrobiłem tomografię - opowiada Roman. - Obraz był na tyle doskonały, że moja lekarka zdecydowała, iż przerywamy podawanie chemii. Poczułem się wolny jak zdrowy człowiek. Być może w jakichś zakamarkach mojego ciała siedzą jeszcze komórki raka trzustki, ale głęboko wierzę, że dzięki nowoczesnemu leczeniu udało się tłustego raka zamienić w chudą krewetkę. Oczywiście, trzeba obserwować organizm i co trzy miesiące robić tomografię, aby niczego nie przegapić. Ale teraz żyję normalnie.
Nie przestrzegam diety trzustkowej, bo kiedy po operacji otrzymałem listę tego, co mogę jeść, a czego nie mogę, zadałem sobie pytanie - to po co żyć? Jem wszystko - golonkę, żeberka, węgorza. Od niczego nie stronię, bo jestem niepoprawnym optymistą. Doktorat zrobiłem z nauk ścisłych i może dlatego do wszystkich metod leczenia podchodzę z dystansem. Ale wierzę w nowoczesną medycynę. Na mój sukces, na moje "ozdrowienie" złożyło się wiele rzeczy.
Przede wszystkim, dostałem szansę skorzystania z innowacyjnego, bardzo skutecznego leku. Po drugie, ani moja lekarka, ani ja nie wątpiliśmy - chociaż bywało bardzo ciężko - że przetrwamy każdy sztorm. Kiedy tylko dowiedziałem się, że mam raka trzustki, swojej psychice przedstawiłem sprawę jasno - on jeszcze nie wie, z kim zadarł. Przetrwałem raka nerki, prostaty, to i z tym sobie poradzę.
Wśród skutków ubocznych przyjmowanego przeze mnie leku jest... wykluczenie z życia społecznego. Ja się nie dałem wykluczyć. Cały czas pracuję. Zdecydowałem się nawet sam polecieć na Teneryfę, aby tam dokonać inspekcji jachtu. Nie powiem, zmęczyła mnie ta podróż, ale dała też wiele satysfakcji.
Jeszcze popływamy
Pasją, która ukształtowała całe życie Romana, jest żeglarstwo. Nauczyło go wytrwałości i dobrze rozumianego uporu życiowego. Jak sam mówi, kiedy sterujesz podczas sztormu na wachcie, jesteś przemoczony i przemarznięty, a kolejne fale spadają ci na głowę, naprawdę masz wszystkiego serdecznie dość. Ale musisz trwać, niezależnie od warunków. - Dość wcześnie uzyskałem stopień kapitana jachtowego - mówi. - Przyznam, że ten stopień ceniłem wyżej niż tytuł doktora. Przez wiele lat pracowałem na uczelni, ale prawdę powiedziawszy między innymi dlatego, że taka praca pozwalała na dwa, trzy miesiące wyjść w morze.
Obecnie mniej pływam, ale wciąż jestem związany z morzem, jako członek Zespołu Nadzoru Technicznego przy PZŻ wykonuję odpowiedzialną pracę, polegającą na nadzorowaniu stanu technicznego jachtów komercyjnych, pracuję też jako biegły sądowy w tej dziedzinie oraz ławnik w Izbie Morskiej.
Czasem śmiejemy się z żoną, że lepiej nie otwierać lodówki, bo też z niej wyskoczę. A poważnie... stale mam nadzieję, że jeszcze sobie z żoną i synem popływamy... Zawsze wyznawałem zasadę, że pływać mogę byle gdzie, na byle czym, ale nie z byle kim, raka na pewno nie zabiorę. Tego się trzymam.
Ukarany optymizm - W tym samym czasie, gdy byłem operowany w Warszawie, moja żona przeszła operację w Szczecinie, z powodu raka piersi - opowiada Roman. Kiedy wykaraskaliśmy się z tych opałów, chcieliśmy być aktywni, również na różnych forach internetowych, aby zdobywać nową wiedzę, ale też dzielić się własnymi doświadczeniami. Ja byłem w grupie pacjentów chorujących na raka trzustki, ale za nadmierny optymizm zostałem z niej wyrzucony.
Mówię o tym dlatego, że nie godzę się z totalnie pesymistycznym podejściem do leczenia chorób nowotworowych. Znam statystyki, wiem, ile osób umiera z tego powodu, ale trzeba mówić o tym, że w wielu przypadkach rak staje się chorobą przewlekłą, że pojawiają się nowe i skuteczniejsze terapie, o których często pacjenci nie wiedzą.
Dlatego Grażyna, moja żona, założyła na Facebooku własną grupę "Rak trzustki - historie prawdziwe", gdzie publikuje najnowsze i sprawdzone doniesienia naukowe na temat raka trzustki. Znać prawdę, wiedzieć jak najwięcej, zrozumieć chorobę - to ogromna wartość. Mając odpowiednią wiedzę, możemy się uchronić przed szarlatanami, którzy oferują zrozpaczonym chorym "cudowne" metody leczenia. Jak mówi przysłowie - tonący brzytwy się chwyta. Ja to rozumiem, ale nie można się godzić na rozpowszechnianie fałszywych i szkodliwych informacji.
Często jest tak, że chorzy na nowotwór, zwłaszcza tak wredny, jak rak trzustki, poddają się. Niektórzy nawet nie chcą zacząć leczenia, bo uważają, że nie mają żadnych szans. Dzwonią do mnie bliscy tych ludzi. Dzięki temu przekonałem się, że przekazanie porcji rzetelnej wiedzy oraz opowiedzenie własnej historii mobilizuje innych do walki, do starań o leczenie i wyzdrowienie. Nic nie buduje bardziej niż konkretny przykład, że komuś się udało.