Był gorący sierpniowy dzień 1973 roku. W niewielkiej wsi za Wyszkowem trwały żniwa. Dorośli zajęci ciężką pracą nie zwracali uwagi na dzieci bawiące się w zbożu w chowanego. Agnieszka Kachel była jednym z nich. Miała zaledwie rok i dziewięć miesięcy. Ukryła się w zbożu. I stało się. Osoba prowadząca konną kosiarkę nie zauważyła jej. Ostre zęby maszyny odcięły dziewczynce obie stopy. Aby wezwać pomoc trzeba było biec do sołtysa, bo tylko on miał telefon. Na szczęście nie trwało to zbyt długo. Karetka przyjechała na czas. Dziewczynkę zawieziono do szpitala, w którym spędziła wiele tygodni.
Nie pamiętam samego wypadku – mówi Agnieszka. – Mam tylko jedno wspomnienie z pobytu w szpitalu. Wspomnienie, że przy moim łóżku siedzi wujek. Myślę, że dobrze się stało, że w mojej pamięci nie zarejestrowały się wydarzenia z tamtego dnia. To dobra opcja, bo innej siebie nie pamiętam.
Od zawsze nie miałam stóp i to było dla mnie normalne. W mojej rodzinie nie roztrząsano tego wydarzenia. Chyba łatwiej dla wszystkich było przyjąć, że „wydarzyło się”. Od zawsze chodziłam na protezach. W tamtym czasie protezy przypominały drewniane kołki łączone z nogą skórzanymi paskami. Były koszmarnie niewygodne, bo nie były dopasowane do moich indywidualnych potrzeb.
Dziecko rośnie, proteza nie
Do 6. roku życia Agnieszka mieszkała na wsi. Wyjazd do Warszawy w celu zmiany protez na większe, był wielkim wyzwaniem. Nie było bowiem bezpośredniej komunikacji, przez co podróż kilkoma pociągami zabierała wiele godzin.
W domu było nas czworo więc do pracowni protetycznej jeździłam z jednym z rodziców, aby bracia i siostra nie zostali bez opieki – wspomina Agnieszka. – Nie mieliśmy samochodu, ale jakoś dawaliśmy radę. Jak to się mówi – 15 różnych przesiadek i byliśmy na miejscu. Gdy miałam iść do szkoły, rodzice zdecydowali się na przeprowadzkę do Warszawy. Wiem, że zrobili to dla mnie, chociaż wcale nie chcieli opuszczać rodzinnego gniazda. Dzięki temu miałam bliżej do szkoły i do pracowni protetycznej.
Protezy – technicznie – nie były i nie są dla mnie problemem, bo nie pamiętam życia bez nich. Pierwsze samodzielne kroki postawiłam, gdy miałam dziewięć miesięcy. Po wypadku na nowo uczyłam się chodzić. W latach siedemdziesiątych, na szczęście właśnie w Warszawie, istniała bodajże jedna państwowa pracownia, która oferowała pacjentom protezy. Chociaż powiedzieć „oferowała” to za dużo. Był jeden model protez. Nikt się nie przejmował wygodą pacjenta, nikt nie zwracał uwagi na odpowiednie dopasowanie. Jak wspomina Agnieszka dostawało się drewniany kołek i już, wracaj człowieku do domu.
Dopasowanie protez polegało na tym, że po ich założeniu stawiano mnie na nogi i sprawdzano czy równo stoję – przypomina. – Nikogo nie obchodziło, jak będę w nich chodzić. Przez złe dopasowanie na moich nogach tworzyły się koszmarne rany, których nie było czym leczyć. Nogi często były także otarte do krwi. Rany leczyło się domowymi sposobami, a to liście babki, a to własnej produkcji maści ziołowe, wreszcie cebula czy kapusta.
W dzieciństwie często jeździliśmy na wieś. W upalne dni w protezach nie dało się wytrzymać, więc odrzucałam je i biegałam z innymi dziećmi na kolanach. Nawet wtedy nie odpuszczałam dobrej zabawy na podwórku, nad rzeką czy ze zwierzętami.
Gdy Agnieszka miała 9 lat na jednej nodze zrobiła się rana, której nie można było wyleczyć. Początkowo lekarze nieco lekceważyli problem, licząc, że rana się zabliźni. Tak się jednak nie stało. Wreszcie odkryto, że rosnąca kość piszczelowa przebiła skórę.
Trafiłam do Szpitala w Konstancinie, gdzie skrócono kość – opowiada Agnieszka. – Niestety rana została zainfekowana i wdała się gangrena. Konieczna była druga operacja, podczas której jeszcze bardziej skrócono kość. Zachodziła obawa, że mogę stracić kolano, ale na szczęście do tego nie doszło. Tak więc jako mały dzieciak spędziłam w Konstancinie 9 miesięcy, ale nie wspominam tego źle. Było wiele wesołych sytuacji. W szpitalu chodziłam do szkoły, czekałam na nowe protezy i czasem trochę rozrabiałam. Cieszyły mnie odwiedziny rodziców, którzy zawsze, niezależnie od pogody, przyjeżdżali z wałówką i zabawkami.
Cudny rok 1989
Agnieszka zdała maturę i jako osoba pełnoletnia mogła pierwszy raz brać udział w wyborach. To było ważne wydarzenie, bo w domu rodzinnym dużo mówiło się o historii, przyzwoitości i dziejach Polski oraz świata. To był taki naturalny, społeczny patriotyzm. Potem przyszła pierwsza praca, coraz większa świadomość społeczna i coraz pełniejszy rozwój osobisty.
Rok 89. jest dla mnie bardzo ważny, bo właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że chcę żyć pełnią życia i móc normalnie chodzić – mówi. – Już nie chciałam biernie poddawać się wyborom innych ludzi. Dotyczyło to także protez. Gdy jechałam na kolejną ich zmianę zaczęłam nieśmiało werbalizować swoje oczekiwania i potrzeby. Jak były niewygodne, domagałam się lepszego ich dopasowania. Nie było to jednak dobrze przyjmowane w pracowni. Przecież ma pani protezy, więc o co chodzi – słyszałam wielokrotnie. Gdy tłumaczyłam, że nie mogę w tych protezach chodzić, otwierano szeroko oczy i zaczęto się zastanawiać, jak je ulepszyć. Fakt, że odważyłam się o tym mówić, był dużym przełomem w moim życiu.
Po latach walki z niewygodą Agnieszka już wie, że protezy muszą być tak dopasowane, aby wychodząc z pracowni protetycznej zapomnieć o tym, że się je ma. Czy to możliwe? Tak, ale proteza musi być dobrze dopasowana nie tylko do nóg, ale także do indywidualnych potrzeb i aktywności danej osoby.
Bez taryfy ulgowej
Agnieszka zawsze starała się żyć normalnie. Nigdy nie szukała dla siebie usprawiedliwienia, że czegoś nie może zrobić, czy gdzieś nie może dotrzeć. Do pierwszej pracy w niewielkim wydawnictwie dojeżdżała przez całą Warszawę. Nie miało znaczenia, że musiała wiele razy się przesiadać. Trzeba było dotrzeć na czas i tyle.
Wydawnictwo, w którym pracowałam, przekształciło się w zakład pracy chronionej – opowiada. – Aby pozyskać środki z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON) zaczęto zatrudniać osoby z niepełnosprawnościami. To był mój pierwszy kontakt z tą grupą osób. Wcześniej nie obracałam się w takim środowisku.
Nigdy nie byłam Agnieszką za specjalnymi potrzebami. Ukończyłam zwykłe szkoły. Czułam się bardziej osobą sprawną niż niepełnosprawną. Nie myślałam tak o sobie, bo zawsze dotrzymywałam kroku osobom zdrowym, jeździłam na koncerty, bawiłam się. Myślę, że wielu znajomych nawet nie wiedziało, że nie mam stóp.
Szable w dłoń
Agnieszka była zadowolona z pracy w wydawnictwie i dobrze dogadywała się z nowymi kolegami. Któregoś dnia ktoś zaproponował, abym przyszła na trening szermierki na wózkach. Próbowała się wymówić, ale koledzy nalegali. Przełamałam się i poszłam – mówi. – Nigdy wcześniej nie miałam kontaktu ze sportem i nie wierzyłam, że jest sens coś takiego zaczynać, mając już dwadzieścia kilka lat, ale to mnie wciągnęło. Przygoda z samą szermierką trwała 15 lat.
Nasz trener był byłym szermierzem i zależało mu na propagowaniu tej dyscypliny wśród osób poruszających się na wózkach. Ja zawsze muszę dodać od siebie trzy grosze. Zaczęłam zatem dopytywać, jak to wszystko działa, jak się pozyskuje środki, czy można zrobić coś więcej. I tak zaczęło się popularyzowanie szermierki na wózkach.
Zapraszaliśmy nowe osoby z całej Warszawy i nie tylko. Organizowaliśmy mistrzostwa, spotkania integracyjne, treningi kilka razy w tygodniu w Warszawie i poza nią, jeździliśmy na mistrzostwa świata, pozyskiwaliśmy fundusze na działalność. Dużo się działo. Krótko mówiąc rozkręciliśmy na dobre tę działalność.
Byłam nie tylko zawodniczką klubu, ale też animatorką, współorganizatorką i koordynatorką wielu ważnych imprez, wydarzeń, cyklów sportowo-intergacyjno-reakreacyjnych na płaszczyźnie sportu, aktywnej rehabilitacji i turystyki. Za wielki sukces uważam to, że w naszym niewielkim Stowarzyszeniu swoją przygodę z wyczynowym sportem rozpoczynało kilkoro przyszłych mistrzów paraolimpijskich w szermierce na wózkach. Są to m.in. Marta Fidrych i Michał Nalewajek, którzy dziś należą do grona najlepszych na świecie. Kosztowało to dużo mozolnej pracy, ich poświęceń i wiary, ale opłaciło się, bo sport odmienił ich życie.
Jeśli chcę kogoś zachęcić do działania, muszę pokazać, że można to zrobić – stwierdza Agnieszka. – Taka jest moja filozofia.
Jeśli chcę kogoś zachęcić do działania, muszę pokazać, że można to zrobić – stwierdza Agnieszka. – Taka jest moja filozofia. Nie jest sztuką siedzieć na ławce i dawać dobre rady. Trzeba wspólnie dojść do sedna sprawy, bo pływanie bez nóg nie jest wcale proste. Wspólnie dochodziliśmy zatem do wszystkiego. I znów były starty w zawodach, wyjazdy i medale wychowanków. Sportowo jednak realizowała się tylko część podopiecznych z różnymi niepełnosprawnościami, dlatego dla pozostałych – wymagających podejścia bardziej rehabilitacyjnego – organizowaliśmy zajęcia z fizjoterapeutami na różnych pływalniach w Warszawie i jej okolicach. 1–2 razy w tygodniu, popołudniami, zbieraliśmy do busa chętnych z całego miasta, zawoziliśmy na basen na Ursynowie, na Pradze czy w Laskach, a później rozwoziliśmy do domów. Dla niektórych z nich to była jedyna szansa na wyjście z domu i skorzystanie z tego typu aktywności. Długo zapewnialiśmy również domową rehabilitację dla potrzebujących indywidualnego podejścia, dzięki czemu później mogli aktywnie korzystać z zajęć sportowych w różnych sekcjach, np. hipoterapii czy startować w zawodach sportowych.
Tylko bez robaka
Trudno nie wierzyć, że naszym życiem często rządzi przypadek. Jak się chce wystartować w mistrzostwach wędkarskich, a nie ma się pełnej drużyny, trzeba urządzić polowanie na nowego zawodnika. Nigdy w życiu nie trzymałam wędki w rękach – opowiada Agnieszka. – A tu przychodzi znajomy i mówi „Agnieszko, przyjdź w sobotę, bo są pierwsze mistrzostwa Polski w wędkarstwie dla osób niepełnosprawnych, a nam brakuje kobiety, żeby drużyna mogła wystartować”. Wkurzyłam się – no ja i łowienie ryb? Co za nuda!
Ryby mogę jeść, ale nie łowić. W końcu się jednak przełamałam, aby zrobić koledze uprzejmość frekwencyjną. Pojechałam na zawody wędkarskie w spódnicy i cienkiej bluzce, a tu deszcz, jak przy oberwaniu chmury. 5 godzin siedziałam w jakichś krzakach, po kostki (tytanowe) w wodzie, ale w zawodach zdobyłam puchar i całą masę akcesoriów wędkarskich. Tylko robaki mi musieli zakładać na haczyk, bo nie umiałam tego zrobić. I tak zaczęła się moja przygoda z wędkarstwem. Zarazili mnie. Zaczęliśmy jeździć na różne wody. Organizowaliśmy mistrzostwa Polski, cykle Pucharu Polski w wędkarstwie dedykowanym osobom z niepełnosprawnościami.
Sportowe łowienie ryb wciągnęło Agnieszkę na tyle, że zapragnęła pojechać na prawdziwe łowy, do Skandynawii. Jak pomyślała, tak zrobiła, chociaż sama przyznaje, że dziś nie wie, jak tego w tamtych czasach dokonała. To był chyba 2007 rok. Pierwsza wyprawa do Szwecji. Agnieszka sama wyszukała odpowiedni dom, łodzie i wraz z sześcioma (w tym dwóch z niepełnosprawnością) facetami i koleżanką na wózku, ruszyła na podbój zimnych wód. Do tej pory organizujemy takie wyprawy – mówi. – Byliśmy po kilka razy w Norwegii, Danii, Szwecji i Finlandii.
Staram się za każdym razem wyszukać nowe miejsce. Najlepiej w środku niczego, w kompletnej dziczy. Sama organizuję wszystko od A do Z. Moi kompani często nawet nie wiedzą do samego wyjazdu, gdzie ich wiozę, ale mają do mnie zaufanie. Przyświeca nam jedna bardzo ważna zasada – łowimy ryby metodą „no kill”, czyli nie zabijaj.
Jeśli ryba jest w dobrej kondycji po złowieniu, dostaje buziaka i wraca do wody. Owszem, zdarza się nam zatrzymać rybę, aby ją zjeść na miejscu, ale jesteśmy przeciwnikami wywożenia ze Skandynawii dobrostanu jezior, co niestety jest nagminnym zjawiskiem. Każda wyprawa to także pretekst, aby pobyć z dala od tłumu i zgiełku. Kocham skandynawskie klimaty – z ich lekkim półmrokiem, dystansem do pędu cywilizacji, naturalnym ukochaniem przyrody i szacunkiem do środowiska.
Kamień nazywany czajnikiem
Podczas wędkowania Agnieszka poznała kolegę, który na warszawskim Torwarze trenował curling. W curlingu osób niepełnosprawnych obowiązuje zasada, że drużyna musi składać się z czterech osób różnej płci. W jego drużynie nie było jednak żadnej dziewczyny, a to przekreślało możliwość startu np. w mistrzostwach świata. Dlatego też serdecznie zachęcał Agnieszkę, aby przyszła na trening.
Długo odmawiałam – przyznaje Agnieszka. – Poza tym wydawało mi się, że większej nudy (zaraz po bobslejach) być nie może. Puszczać jakieś kulki po lodzie, po co, w jakim celu? Licząc na to, że kolega da mi spokój, zdecydowałam, że pójdę na jeden trening. To było chyba w 2009 roku. Poszłam i znowu połknęłam bakcyla. Trenowaliśmy bardzo późno, po 23, bo wcześniej lód był dostępny tylko dla hokeistów. W tamtym czasie nie było w Polsce ani jednego toru dla curlingu, a ówczesny związek curlingowy nie robił nic, aby zmienić tę sytuację.
Agnieszka i tym razem wykorzystała swoje menedżerskie zdolności. Szybko pozyskała pieniądze, dzięki którym drużyna mogła nie tylko trenować, ale także uczestniczyć w zawodach. W 2016 roku, na mistrzostwach w świata dywizji B w Finlandii, jej drużyna weszła do play off i to był pierwszy wielki sukces polskiej drużyny curlingowej na wózkach. Niepełnosprawnych curlerów było niewielu, więc trudno było organizować dla nich turnieje w kraju.
Zdrowi zawodnicy (nazywamy ich chodziakami) mieli swoje zawody i turnieje – mówi Agnieszka. – Dopytywaliśmy ich zatem, czy możemy do nich dołączyć. Zgodzili się, bo pewnie głupio było im odmówić kulawym. Tak powstała niezwykła wspólnota ludzi, których połączyła pasja. Startowaliśmy w tych samych zawodach, choć trzeba dodać, że osoby siedzące na wózkach nie szczotkują lodu.
Naszym zadaniem jest na tyle precyzyjny rzut granitowym kamieniem (potocznie zwanym czajnikiem), aby doleciał on do celu. Tu liczą się milimetry. Chodziaki szczotkują, przez co mogą wpływać na prędkość lotu lub kierunek kamienia. Jak gramy razem, chodziaki nie mają prawa szczotkować naszych kamieni. Swoje mogą.
Oczywiście po pierwszych udanych zawodach znów obudziła się we mnie „pani kierowniczka”, więc zaczęliśmy jeździć na wszystkie możliwe turnieje – zarówno w Polsce, jak i poza granicami kraju. Często byliśmy jedyną drużyną na wózkach, ale nam to nie przeszkadzało. Bardzo chciałam, aby nasza drużyna dobrze się prezentowała, więc dla wszystkich zawodników szybko kupiliśmy jednakowe stroje – takie fosforyzujące „zielone groszki”. To było ważne, bo wcześniej każdy startował w tym, co miał. I tak chyba trochę od nas rozpoczęła się moda na jednolite stroje innych drużyn.
Ponieważ w Polsce nie było profesjonalnego toru do curlingu, drużyna Agnieszki jeździła na treningi do Pragi. Tak do Pragi. Zaprzyjaźniliśmy się z Czechami. Jeżdżenie na zawody było dla nas doskonałym treningiem. Pierwszy start w zawodach międzynarodowych i… srebrny medal. To zachęciło do dalszych starań. W ciągu ostatnich 11 lat braliśmy udział chyba we wszystkich turniejach i ligach w curlingu na wózkach, które odbyły się w czeskiej Pradze. W niektórych sezonach bywaliśmy tam 6–8 razy rocznie. Bardzo polubiłam Czechów, odkryłam ich na nowo i mam nadzieję, że te związki jeszcze zaprocentują w przyszłości.
– Pierwsza hala curlingowa w Polsce powstała w Łodzi, z prywatnych pieniędzy, dopiero kilka lat temu – mówi Agnieszka. – Teraz właśnie tam najczęściej trenujemy, ale trzeba wiedzieć, że to nie jest tani sport. Godzina treningu na lodzie kosztuje 360 złotych.
Jak mówi sama Agnieszka, nie zna innego życia, poza życiem na protezach. Nie traktuje swojej niepełnosprawności jako niesprawiedliwości życiowej. Nigdy nie uskarżała się na swój los, chociaż nie zawsze było różowo. Wiele osób, które w wypadku straciły kończyny, właśnie Agnieszce zawdzięczają powrót do aktywnego życia. Zdarzało się, że wspierała takich pacjentów jeszcze na łóżku szpitalnym. Swoim zachowaniem i życiem pokazuje, że można pracować, uprawiać różne sporty, być aktywnym i przede wszystkim pomocnym innym ludziom. Przykłady można mnożyć. Agnieszka zaraża aktywnością, witalnością i energią. Zawsze fair, bezkompromisowa i szczególnie wrażliwa na ludzką nieuczciwość. Taka jest.