Agnieszka Podolecka: Pani Halino, ile razy zaczynała pani od nowa?
Halina Mlynkova: Mam wrażenie, że robię to cały czas! Tych początków w moim życiu było dużo. Jak człowiek boi się wyzwań i nie chce nic zmieniać, to siedzi cicho i życie powoli samo płynie. Ja lubię jednak zmiany, one oznaczają nowe początki.
Właśnie zaczynam kolejny etap w życiu. Ostatnimi laty najważniejsza była dla mnie Praga, wychowanie syna i moje projekty w Czechach. Teraz to się zmienia. Niedługo wydaję nową płytę, nad którą intensywnie pracujemy w Warszawie. Pozostaję wierna elementom etnicznym, ale pokażę znów nową odsłonę Haliny, jak za każdym razem, ponieważ nie tylko czasy, ale i my się zmieniamy.
Już się cieszę na koncert promocyjny, który będzie w Krakowie, w Teatrze Słowackiego 6 kwietnia 2020 roku! Biorę też udział w pięknym projekcie "Tribute To". Jest to cykl 12 koncertów w różnych miastach Polski, w których 10 wokalistów oddaje hołd nieżyjącym już artystom. Koncerty robią ogromne wrażenie. Akompaniuje nam 100-osobowa orkiestra pod batutą Jarosława Barowa i 50-osobowy chór, coś wspaniałego!
Interpretuję piosenki Edith Piaf i Whitney Houston, zatem mogę pokazać, że potrafię śpiewać coś poza "Czerwonymi koralami". Niebawem rozpoczynamy kolejną trasę świąteczną. Tak więc spędzam teraz mnóstwo czasu w Polsce, w samochodach, samolotach, jestem w ciągłej podróży.
Co zdecydowało o tym, że została pani piosenkarką?
Artystą człowiek się rodzi. Mam wewnętrzną potrzebę przekazania swoich emocji i przemyśleń za pośrednictwem muzyki. Tyle że nie wszyscy dostają taki prezent od losu, nie każdy ma szansę realizować w pełni swoje marzenia związane z profesją.
Moje życie, determinacja, pasja do muzyki pokierowały mnie do ludzi i zdarzeń, które ułatwiły zostanie piosenkarką. Jednak trzeba pamiętać, że oprócz chęci i pracy musi w tym wszystkim być również odrobina szczęścia. Ojciec chrzestny mojego sukcesu, Janusz Grzywacz, wspaniały artysta z Krakowa, zmienił na zawsze moje życie. Nie tylko zaprosił mnie do udziału w swoich koncertach, ale także powiedział o moim istnieniu zespołowi Brathanki.
Dalej już większość Polaków sama śledziła narodziny "Czerwonych korali" oraz innych piosenek. Od wielu lat idę swoją drogą i czuję się z tym wspaniale.
Czasami kariera zaczyna się już w dzieciństwie. Co pani sądzi o Konkursie Piosenki Eurowizji dla dzieci? Czy takie wczesne doświadczenie sceniczne może w Pani opinii, jako osoby znającej kulisy estrady, przełożyć się na psychikę dziecka?
Sama jestem mamą i nie chciałabym, żeby mój syn tak wcześnie wchodził do tego świata. Wystarczy spojrzeć, co się tam dzieje. Na estradzie pojawiło się sporo dzieci, taki trend.
Od rodziców zależy, co się wydarzy w życiu tych dzieci. Jeżeli mają one mocne zaplecze emocjonalne w domu rodzinnym, jeśli rodzice dbają nie tylko o rosnące konto swoich pociech, lecz również o zapewnienie im bezpiecznego azylu, jeśli wspierają je psychicznie, to będzie dobrze. Ale proszę spojrzeć na Britney Spears czy Macaulaya Culkina, znanego wszystkim choćby z filmu "Kevin sam w domu".
W obu przypadkach rodzice zachłysnęli się karierami swoich dzieci, a one miały później poważne kłopoty, żeby odnaleźć się w życiu. Ale nie musi tak być. Na przykład aktorka Dakota Fanning, wielka gwiazda, która zadebiutowała w filmie jako malutka dziewczynka, otrzymała mądre wsparcie ze strony rodziców i jej kariera rozwija się prawidłowo. Dzieci mają prawo sobie nie poradzić, a zarazem mają prawo spełniać swoje marzenia.
Trzymam kciuki za naszą reprezentantkę na Eurowizji i wierzę, że odniesie ona jeszcze wiele sukcesów.
Jest pani współautorką wykonywanych przez siebie piosenek. Jak pani je tworzy? Co inspiruje panią w pracy artystycznej?
Inspirują mnie przede wszystkim kobiety, ich życie. Większość moich piosenek dotyczy kogoś, kogo znam, czasami mnie samej. Dawno temu przeczytałam książkę Oriany Fallaci "Kapelusz cały w czereśniach".
Przedstawione w niej losy kobiet z rodziny autorki uświadomiły mi coś ważnego. Większość tych kobiet była zgorzkniała i zawiedziona swoim życiem z powodu mężczyzn i dyktowanych przez nich zasad, do których musiały się dostosować, mimo własnych marzeń i wizji na życie. Przeraziło mnie to.
Fakt, że był to siedemnasty i osiemnasty wiek, jednak biorąc pod uwagę otaczającą nas rzeczywistość, trudno nie zauważyć, że niektóre rzeczy i zakorzenione myślenie prawie się nie zmieniły. A z tym się nie zgadzam. I bardzo się cieszę, że kobiety zrobiły milowy krok i walczą o swoją wolność i prawo do decydowania o sobie. Tu nie chodzi o feminizm, tylko o zniesienie nierówności między kobietami i mężczyznami.
Jak sobie zatem pani radzi z łączeniem kariery z życiem rodzinnym?
Kiedy jestem w domu, daję siebie rodzinie w stu procentach. Napełnia mnie to dobrą energią. Syn jest już nastolatkiem, ale na szczęście wciąż ma potrzebę spędzania czasu ze mną.
Przeżyliśmy razem mnóstwo różnych chwil, zahartowały nas wspólne doświadczenia i zbudowaliśmy zdrową przyjaźń, taką, jaka powinna łączyć matkę i syna. Gdy jestem w domu, spędzam czas z rodziną, gotuję, piekę, robimy wspólnie rzeczy, które sprawiają nam przyjemność.
Zawsze chciałam być mamą, która będzie wspierać swoje dziecko w jego pomysłach.
W jaki sposób udało się pani zaprzyjaźnić z synem? Nastolatki potrafią być trudne.
Nigdy nie mówiłam, że mój syn jest posłuszny jak baranek! Zresztą nigdy tego od niego nie oczekiwałam. Wyciągam wnioski z mojego dzieciństwa. Pamiętam, jak się czułam w niektórych sytuacjach niezrozumiana.
Oczywiście to przechodzi każdy nastolatek. Staram się nie być obojętna na jego potrzeby i nie demonstrować swoją postawą, że dorosły zawsze ma rację, bo my, rodzice, też popełniamy sporo błędów, a nasze dzieci czasem w piękny sposób potrafią nam to pokazać. Trzeba tylko szeroko otworzyć oczy i serce, by to zobaczyć. Nie chcę być egoistycznym autorytetem, tylko słuchaczem, doradcą i przyjacielem.
W Polsce najczęściej wypowiadanymi do dzieci słowami są: "nie rusz", "nie przeszkadzaj", "siedź cicho". Ale przede wszystkim: "nie rusz". Nienawidzę tego zwrotu, brzmi jak polecenie dla psa, choć miłośnik psów może się obrazić, bo w życiu by tak do swojego psa nie powiedział. Zawsze chciałam być mamą, która będzie wspierać swoje dziecko w jego pomysłach.
Oczywiście potrafię też powiedzieć coś krytycznego, ale nie dlatego, że pomysły Piotrka są zbyt awangardowe lub inne niż w moim pokoleniu, tylko dlatego, że wiem, iż czasem pokazanie innej drogi przynosi efekty. Nie wyśmiewam, nie bagatelizuję młodzieńczych miłości i problemów. Piotr zawsze miał silny charakter, jest energiczny, rzuca wyzwanie konwenansom i tradycjom.
Jeśli mi na czymś zależy, tłumaczę mu dlaczego, traktuję go jak partnera. Uważam, że do dzieci należy się odnosić z szacunkiem. Cenię w moim synu to, że zawsze poszukuje swojej drogi, nawet jeśli ja bym takiej nie wybrała.
Pani syn urodził się w Polsce. Do Pragi przeprowadziliście się, ponieważ zakochała się pani i chciała pójść za głosem serca. Udało się wam przeprowadzić bez scen i płaczu?
Tak! Do dziś podziwiam za to Piotrka. Właściwie nie miał wyjścia, po prostu powiedziałam, że się przeprowadzamy. Akurat ta decyzja nie mogła być podejmowana wspólnie, sama musiałam zdecydować.
Mimo natłoku zajęć, typowego dla polskiej szkoły, dołożyłam Piotrkowi lekcje języka czeskiego, dwa razy w tygodniu po półtorej godziny. Dał radę. Co prawda niewiele był w stanie powiedzieć po czesku, gdy się przeprowadziliśmy, ale szybko to nadrobił i do dzisiaj chwalą go w szkole za to, że jest jedynym obcokrajowcem, który nauczył się w tak szybkim tempie mówić płynnie w tym języku.
Nie miał łatwo, bo przenieśliśmy się, gdy szedł do szóstej klasy, a w Czechach jest to początek szkoły podstawowej drugiego stopnia. Teraz świetnie mówi i czyta zarówno po polsku, jak i po czesku.
Jak mu pani wytłumaczyła, że musi zostawić kolegów i zmienić kraj, uczyć się w obcym języku? Piotr był 10-latkiem, miał już przyjaciół i swoje życie.
Gdy poszliśmy z Piotrkiem obejrzeć nową szkołę, dzieci przyjęły go serdecznie, a sama szkoła okazała się dużo spokojniejsza niż polska. Po prostu Czesi jako naród są spokojni i to przekłada się również na stosunek nauczycieli do uczniów czy samych dzieci wobec siebie.
Jakie jeszcze widzi pani różnice miedzy Polską i Czechami?
Proszę mi wierzyć, ludzie naprawdę rzadko tam na siebie krzyczą. Wszyscy starają się rozwiązywać problemy poprzez dyskusje i negocjacje. Widzę to choćby w szkole. Jestem w radzie szkoły, a także – jakbym miała za mało pracy – zostałam przewodniczącą klasy.
Jeśli w szkole pojawia się problem, spokojnie go rozwiązujemy. Nikt nie okazuje zdenerwowania, ani rodzice, ani dyrekcja. Jestem pełna podziwu dla takiego dialogu.
Uwielbiam wymieniać się energią z publicznością, daję jej z siebie wszystko, co mogę, i czuję, jak dobra energia do mnie wraca
Jak pani myśli, z czego wynika polska agresywność?
Polska nie jest agresywna, tylko reakcje ludzi są czasem niepotrzebnie zbyt intensywne. Myślę, że Polacy są ogromnym narodem, ze świadomością położenia geograficznego, znaczącego politycznie i ekonomicznie, a także liczebności skupisk Polonii na całym świecie, co pozwala iść z przysłowiową szabelką do przodu. Czechów jest niewielu.
To naród, który zawsze musiał walczyć o przetrwanie, a składa się raptem z 9 mln obywateli. Co może zrobić taki maleńki naród wobec wielkiej potęgi, wobec potężnych sąsiadów? Proszę też pamiętać, że Czesi, mimo słowiańskich korzeni, zawsze byli mocno związani z Niemcami, wielu z nich mówiło w domu po niemiecku. Ich architektura również odzwierciedla niemieckie wpływy.
Nie wstydzą się tego, że w Czechach spotykają się różne kultury, i nie zwalczają ich. Starają się zachować spokój, unikają konfliktów, wolą rozmawiać i negocjować.
Po rozwodzie trudno było pani ponownie komuś zaufać? Wyobrażała sobie pani, że może się znów zakochać, wyjść za mąż, że Piotr będzie miał ojczyma?
Nie myślałam o tym. Nagle w moim życiu zaczęło być pięknie, spokojnie, każdego ranka świeciło słońce. Nie czekałam na nową miłość, nie szukałam jej. Poznałam męża na płaszczyźnie zawodowej.
A jak to jest zakochać się w dojrzałym wieku? Czuła się pani jak nastolatka? Jest różnica między miłością młodziutkiej kobiety i dojrzałej?
Nie, chyba nie. Miłości nie da się zaplanować, ona się pojawia i przeżywamy ją równie mocno wtedy, gdy mamy lat osiemnaście, jak i osiemdziesiąt.
Mówiła pani, że ostatnio spędza pani w domu niewiele czasu. Jak przy tych wszystkich podróżach, zmianach, koncertach udaje się pani znaleźć wewnętrzną harmonię?
Nie wiem! Nie wiem, jak komukolwiek w tym zawodzie to się udaje, ale bardzo się staram. Kocham moją pracę, kocham energię koncertów, gdy wchodzę na estradę, czuję się tak, jakbym unosiła się w powietrzu.
Kocham wieczorne spotkania z muzykami, wspólne podróże. Lubię hotele, zapach hotelowej pościeli i to, że mogę zjeść rano śniadanie w restauracji. Uwielbiam wymieniać się energią z publicznością, daję jej z siebie wszystko, co mogę, i czuję, jak dobra energia do mnie wraca.
Poruszam ludzkie serca, wymieniamy się emocjami, to jest wspaniałe. Rozłąka z rodziną sprawia, że jestem trochę wewnętrznie rozdarta, ale nie czuję się winna. Dla mnie ważne jest to, aby mieć w życiu pasję, pokazać mojemu synowi, że można robić to, co się kocha. Nie jestem wyjątkiem, wiele kobiet łączy pracę z wychowaniem dzieci i jakoś sobie z tym wszystkie radzimy.
Na szczęście wyjeżdżam zwykle tylko na kilka dni. Staram się układać swój grafik tak, żeby nikt nie czuł się osamotniony. Poza tym przed wyjazdem zawsze zostawiam moim panom zapasy w lodowce: domowe mięsa, ciasta, chleb, więc zostaje po mnie ślad na te kilka dni.
Jakoś udaje się nam łączyć życie domowe w Czechach z wypełnionym grafikiem w Polsce. Sama takie życie wybrałam, więc nie narzekam. W tym całym szaleństwie staram się żyć jak najzdrowiej.
Co to znaczy?
Unikam leków i wszelkiej chemii, tego nauczyła mnie mama i trzymam się tego do dziś. Zamiast cukierków suszone owoce. Nie kupuję ciast, sama je piekę. Mięsa jem niewiele i pewnie wkrótce wrócę do wegetarianizmu, by nie krzywdzić zwierząt.
Poza tym gazy cieplarniane są wytwarzane w ogromnej mierze przez hodowlę zwierząt. Bardzo lubię jogę. W Pradze chodzę do studia z przeszkloną ścianą, więc w trakcie zajęć mam widok na Wełtawę, która spokojnie sobie płynie.
Czuję wtedy, jak wypełnia mnie siła i spokój. Lubię także wracać do Warszawy, mam ogromny szacunek do tego miasta, do jego historii. Częścią troski o zdrowie jest dla mnie również dbanie o siebie. Uwielbiam rytuały, masaże, relaks, ale przede wszystkim dobre, naturalne kosmetyki.
Jestem bardzo szczęśliwa, że zostałam ambasadorką naturalnych kremów. Stosuję je od kilku miesięcy i widzę efekty, zauważył je również mój makijażysta. Teraz zawsze mnie pyta, czy na pewno użyłam swojego kremu, bo po nim kolorowe kosmetyki lepiej "pracują" na mojej skórze.
Czyli ma pani frajdę z bycia ambasadorką kosmetyków?
Jasne! Pierwszy raz tak się zaangażowałam. Przez lata szukałam kosmetyków, które będą dla skóry dobre. Bardzo uważam na to, co polecam. Dostaję różne propozycje reklam, ale systematycznie odmawiam.
Muszę być pewna, że proponuję ludziom kosmetyk najwyższej jakości, inaczej ryzykowałabym nie tylko swoją opinię, ale i własne samopoczucie. Tym kosmeceutykom oddałam twarz i serce.
Co jeszcze panią cieszy?
Podróże. Kiedyś miałam na nie więcej czasu, teraz żyję trochę wspomnieniami, ale wiem, że przyjdzie znów czas, kiedy spełnię jeszcze kilka marzeń i odwiedzę parę miejsc. Teraz spełniam marzenia muzyczne i dobrze mi z tym. Dzięki temu, że jestem „w drodze”, mogę czytać książki, a to jest moja kolejna miłość. Tylko że przy moim intensywnym trybie życia zawsze mam wyrzuty sumienia, kiedy biorę książkę do ręki, będąc w domu, więc czytam wszystko, co mogę, gdy jestem w trasie.
Wiem, że działa pani charytatywnie. W jakie akcje się pani włącza i dlaczego?
Oczywiście, to ważna część życia. Jednak angażuję się charytatywnie tylko tam, gdzie widzę prawdziwą niemoc. Jest sporo ludzi, którzy potrzebują pomocy, a zarazem świetnie sobie radzą z otrzymywaniem jej z wielu źródeł.
Codziennie spływają do mnie setki mejli oraz listów przez portale społecznościowe. Skupiam się na tych osobach, którym z trudem przychodzi nawet samo przyznanie się do tego, że potrzebują pomocy. Tam widzę największą niemoc.
Czuje się pani osobą spełnioną i szczęśliwą?
Na pewno. Mam wrażenie, że jeśli otwieramy umysł na to, co chcemy osiągnąć, to coś do nas przychodzi. Jestem na wspaniałym etapie życia, otrzymuję propozycje, które wywołują u mnie wielkie "wow". Potem wchodzę na estradę, prezentuję zupełnie nowe piosenki i ludzie robią „wow”. Wierzę, że przyjdzie do mnie to, co jest dla mnie najlepsze.
Napisano setki książek o przyciąganiu wszechświata – jeśli otworzymy się na coś nowego, zarówno zawodowo, jak i prywatnie, to uda się nam zrealizować plany. Wszechświat nas wysłucha, da nam energię i możliwości, a wtedy zdarzą się cuda, o których marzymy albo nawet o których nie mamy jeszcze pojęcia. I każdego dnia będziemy się budzić z tym wspaniałym, wielkim „wow”. Trzeba marzyć i głośno mówić o swoich marzeniach. Wtedy uda się nam je spełnić.