Ewa Anna Baryłkiewicz: "Jesteś wędrówką" - przekonuje pani czytelników w swojej najnowszej książce, pod takim właśnie tytułem. Pamięta pani, kiedy powiedziała to samej sobie?
Paulina Młynarska: Jestem nią - jak każdy z nas - od zawsze, odkąd pojawiłam się na świecie, ale dopiero kilka lat temu uświadomiłam sobie, że nasze życie to wielka wędrówka i że każdego dnia ruszamy w drogę. Coraz częściej szukamy odpowiedzi, kim naprawdę jesteśmy. W Internecie jest pełno pięknych filmików, pokazujących, jak ludzie dowiadują się, skąd pochodzi ich rodzina, gdzie są ich korzenie. Można zrobić badania genetyczne, żeby odkryć, jaka w nas płynie krew.
EAB: Co bywa zaskakujące.
PM: I to bardzo! A ja zawsze byłam tym zainteresowana. Będąc dzieckiem, bardzo lubiłam słuchać przeróżnych opowieści wędrówkowych. Tyle że nam - ludziom z mojego pokolenia - prawili je nasi dziadkowie i babcie, i oczywiście nie były to radosne wspomnienia z podróży, tylko przepełnione smutkiem, strachem, niepewnością historie o wysiedleniach i tułaczce wojennej. Później, gdy już odkryłam literaturę podróżniczą, zrozumiałam, że wędrowanie jest fajne. Że to przygoda. Ta cała wiedza gromadziła się we mnie latami, narastała i narastała, aż w końcu zdałam sobie sprawę, że jestem typem nomady. Generalnie mało nas jest na świecie.
EAB: ...zwłaszcza kobiet. Bo one są mocno "ukorzenione": mąż, dzieci, cały dom na głowie...
PM: W polskiej kulturze - tak, na Zachodzie już się to zmieniło. No, ale ile nas jest? Pięć, osiem procent? Nie więcej. Ja od dziecka uwielbiałam jeździć w nowe miejsca. I zawsze się w nich zakochiwałam. Nie myślałam w kategoriach: pojadę na wakacje, pobędę jakiś czas, a później wrócę, bo wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej - ja od razu chciałam tam mieszkać i żyć!
Tak jakbym była genetycznie zmodyfikowaną rośliną, której natychmiast rosną korzenie (a potem zwijam je do środka, wędruję i zapuszczam w kolejnych miejscach). Od razu wchodziłam w serdeczne kontakty z miejscowymi ludźmi. Teraz, kiedy dużo podróżuję, jeszcze szybciej się aklimatyzuję. Gdy przylatują do mnie z Polski przyjaciele (np. na święta, kiedy jestem w Azji i mam trochę wolnego), często mi mówią: "Nie dziwię się, że organizacja wypraw z kobietami jest dla ciebie taką przyjemnością i przychodzi ci tak łatwo, bo ty od razu zaskarbiasz sobie ludzi". Tak, to prawda. Jestem ich bardzo ciekawa, chcę ich poznać.
Nawet jeżeli nie jestem w stanie porozumieć się z nimi werbalnie, bo albo nie znam ich języka, albo oni nie mówią po angielsku, szukam sposobu, żeby do nich dotrzeć. I znajduję! A wracając do natury nomady: długo myślimy, że coś jest z nami nie tak, bo nijak nie możemy się ukorzenić. Ludzie patrzą na nas jak na dziwaków: "ten to nigdzie miejsca nie zagrzeje", "ale ją nosi, nie może usiedzieć na tyłku", "ale z niej latawica!". To jest bardzo redukujące i niefajne... A my próbujemy żyć "normalnie". Mnie się wydawało, że znalazłam już swój dom. W Kościelisku.
EAB: Słynna "Puciówka", w której tworzył pani tata, Wojciech Młynarski? Niezwykłe miejsce...
PM: Piękne i z bardzo dobrą energią twórczą! Naprawdę myślałam (który to już raz?), że zostanę w nim dłużej, zwiozłam tam wszystkie rzeczy. "Tu będzie moja kotwica, a ja będę na długiej linie", powtarzałam sobie, bo przecież pracowałam wtedy w telewizji, robiłam "Miasto kobiet" i inne programy, żyłam w biegu.
Ale chciałam mieć dokąd wracać. I budowałam ten dom (bo to już była ruina) nie tylko dla siebie, ale też mojej córki, siostry, brata i ich dzieci, by nasza historia rodzinna miała tu fajny ciąg dalszy. Kochałam go. Władowałam w niego mnóstwo czasu, miłości i pieniędzy. Opisałam czas, który w nim spędziłam, i region najlepiej jak umiałam.
Te książki wciąż się sprzedają - do dziś chodzą po Podhalu wycieczki szlakiem wytyczanym przez "Zakopane odkopane. Lekko gorsząca opowieść góralsko-ceperska" i "Zakopane - nie ma przebacz", które napisałam razem z Beatą Sabałą Zielińską. I to jest cudowne! To znaczy, że zostawiłam po sobie ślad. Ale kiedy tylko zdefiniowałam sobie, że tu będzie mój dom, to okazało się, że... czas się zwijać. Bo życie pisze dla mnie inny scenariusz, a ja chcę zobaczyć, co w nim jest.
EAB: Rzuciła się pani w wir podróży. Głównie po krajach azjatyckich.
PM: Tak, Tak, i spędzałam w nich czasem aż pół roku, ucząc się jogi, a potem zabierając Polki na moje autorskie warsztaty "Miejsce Mocy", na których łączę coaching z jogą i zwiedzaniem. A dom w Kościelisku stał ciągle pusty... Uciekałam z niego i z tego powodu, że Zakopane zaczęło się zmieniać: smog, hałas, tłumy turystów, komercja. Coraz bardziej się tam męczyłam. W końcu postanowiłam, że sprzedam dom i przeniosę się do Grecji. Od dziecka o niej marzyłam! Dziś mam tam dwa swoje drzewka pomarańczowe, kilka oliwek. No i własne studio jogi na dachu.
EAB: To właśnie w Azji pokochała pani jogę? Czy praktykowała ją pani już wcześniej, w Polsce?
PM: Nie, i nie miałam o niej żadnego pojęcia ani o tym, co się z nią wiąże. Zaczęłam medytować spontanicznie, nie wiedząc nawet, że to jest już "to". Tak, jakbym zawsze umiała to robić. Po prostu medytacja pojawiła się w moim życiu, kiedy byłam w bardzo głębokim kryzysie, i to właśnie on uruchomił mojego wewnętrznego guru.
Częścią tego kryzysu były różne kłopoty z ciałem, bo ono zawsze odzwierciedla to, co się dzieje w naszej głowie, psychice. Długo żyłam ze strasznym bólem pleców. W końcu nasilił się tak, że nie mogłam normalnie funkcjonować: jedna rwa kulszowa za drugą, bolesne zastrzyki... Szukając ratunku, trafiłam w Zakopanem do gościa, który był fizjoterapeutą - starszy pan, z brzuszkiem, w naciągniętych wysoko spodniach od dresu, góralskich kapciach i wełnianej kamizeli. "Dziewczyno, nic się nie martw, pokażę ci trochę ćwiczeń.
Są z jogi, pomogą ci na te plecy", powiedział. Teraz, będąc już certyfikowaną nauczycielką jogi, wiem, że pokazał mi wtedy fragment klasycznej sekwencji jogi z Ashramu Sivananda (Śiwananda Aśram, przyp. red.), odbarczającej kręgosłup w dolnych jego partiach, czyli tam, gdzie mnie tak rwało. Poradził też, abym wygooglała te ćwiczenia na kanale YouTube i regularnie wykonywała je w domu. Nie można w bardziej bezpretensjonalny, autentyczny i jogiczny sposób wejść w jogę.
EAB: Całkowicie... bezwiednie. I dobrze! Bo mogła się pani uprzedzić na zasadzie: "Nie, to nie dla mnie!".
PM: Tak, paliłam wtedy fajki, jadłam mięso, żyłam w biegu. Ale ćwiczyłam te asany, a ból zanikał. I medytowałam bardziej świadomie, bo zgłębiłam trochę lektur na ten temat. Już wiedziałam, że ten głęboki stan skupienia jednoprzedmiotowego, w który wchodziłam naturalnie, nazywa się pratyahara. Któregoś razu, będąc w Azji, odkryłam, że blisko mojego hotelu odbywają się zajęcia jogi i prowadzi je wybitny nauczyciel. Poszłam. I w ten sposób poznałam swojego mistrza, do którego latami wracałam i spędzałam długie tygodnie, ucząc się od niego. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
W końcu wysłał mnie do aśramu w Indiach, wskazując mi, gdzie mam szukać tego, czego szukam. A ponieważ wtedy zabierałam już na moje wyprawy dziewczyny, które w Polsce chodziły do mnie na coaching, organizowałam im tam również zajęcia z jogi, zatrudniając miejscowego nauczyciela. Ale na którymś wyjeździe jogin nam się nie udał, jakiś był lewy. "Może ty poprowadzisz zajęcia?" - poprosiły. "Nie mam uprawnień, ale możemy poćwiczyć towarzysko", zgodziłam się. Powiedziały mi później, że dużo im to dało. Bo je znam. Wiedziałam, jak do nich trafić, bo jestem Polką, w podobnym wieku, rozumiem, jakie mają problemy.
Od tego czasu często słyszałam: "Ucz innych!". Ale miałam blokadę: "Ja? Przecież nauczyciele jogi potrafią takie cuda! Jestem na to za stara!". Nauczyciel powiedział mi wtedy: "Są miliony asan, wszystkich nigdy nie wykonasz. Ale ćwiczenia to tylko jedna z gałęzi jogi - a jest ich osiem! Jeśli rozumiesz, o co w nich chodzi, praktykujesz je i potrafisz wytłumaczyć ludziom, jesteś właściwą osobą do nauczania. Zrozum to! Joga to coś więcej niż gimnastyka...".
EAB: I każdy odbiera ją indywidualnie. Ma inne doświadczenie...
PM: Tak, zawsze uczestniczkom warsztatów "Miejsce Mocy" mówię na początku: "Przychodzicie od różnych nauczycieli. Każdy zostawia w was inne wrażenia i daje jodze osobisty rys. Jedni kładą nacisk na to, inni na tamto. Dla mnie liczy się to, gdzie w twoim ciele jest napięcie i jak je uwolnić, dlatego w danej asanie będę obserwować konkretną rzecz, dotyczącą np. oddechu i tego, co w trakcie ćwiczeń dzieje się z twoim brzuchem. Przy mnie odnajdziesz spokój, przy kimś innym nabierzesz energii" itd. Mam koleżankę joginkę, fantastyczną nauczycielkę, która też pracuje z kobietami, ale skupia się na tym, żeby je wzmacniać. Ona na zajęciach mówi im o szukaniu w sobie siły i pokazuje, jak ją budować za pomocą asan, a ja podążam w kierunku luzu, wygody. Mogłybyśmy prowadzić warsztaty razem: ona rano, ja po południu. I byłyby to całkiem inne zajęcia! Łączy nas jednak te osiem gałęzi, które wymagają codziennej praktyki.
EAB: Ile czasu przeznacza pani na nią w ciągu dnia? Jak to wygląda? Wstaje pani rano i medytuje?
PM: Tak. Jeżeli jestem na Krecie, w pięknych górach Lefka Ori (Góry Białe) i jest ładna pogoda...
EAB: ...tam to aż się chce! Człowiek od razu jednoczy się ze Wszechświatem i samym sobą...
PM: Oj, chce się! (śmiech) A tak naprawdę położenie geograficzne nie ma tu znaczenia. Wszystko jest w naszej głowie. W moim małym mieszkanku w Warszawie też lubię medytować. Wstaję przed piątą, a czasami pośpię do szóstej - zależy, jaka jest aura i co mam do zrobienia w ciągu dnia. Wypijam kawę, by się szybciej obudzić, biorę prysznic, ubieram się. Do praktyki musisz się przygotować, nie możesz wskoczyć w nią prosto z łóżka: zapyziała, w piżamie. Trzeba się ogarnąć. Tu bardzo ważna jest czystość, także w takim cielesnym, fizycznym znaczeniu.
EAB: Czyli oczyszczenie nie tylko umysłu, ale i ciała.
PM: Tak, dlatego w jodze jest cała masa rytuałów. Jeżeli ktoś przyjdzie do domu osoby, która praktykuje jogę, zobaczy, że w łazience stoją różne dziwne przedmioty, które służą do czyszczenia języka, przepłukiwania nosa itd. Moja praktyka trwa dwie godziny - z czego połowę zajmuje medytacja. Nie zawsze mi się to udaje. Bywa, że tej prawdziwej medytacji jest tylko dziesięć minut, pozostałe pięćdziesiąt zajmuje kokoszenie się, gapienie w dal i uciszanie tej skaczącej "małpy" w głowie, czyli natłoku myśli. (śmiech) Ale ponieważ praktykuję codziennie, nawet w te dziesięć minut potrafię połączyć się z moim "ja".
Zastanawiam się, co jest dla mnie teraz ważne, na czym mi zależy - taką rozmowę, bez słów oczywiście, odbywam ze sobą. Teraz na przykład jestem ciekawa, co ze mnie wyrośnie, kim będę na tym nowym etapie życia. Mówię sobie, że cokolwiek się wydarzy, przyjmę to i zaakceptuję. A później staję przed lustrem, patrzę, ile mi przybyło siwych włosów i... jakoś mi ciężko przychodzi ta akceptacja. (śmiech).
EAB: Na upływ czasu wpływu nie mamy, a jeśli już, to doraźny i krótkotrwały. Ale na poprawę swojego życia - tak. A pani nie kryje, że ma za sobą wieloletnią psychoterapię. Niejeden raz mówiła pani w wywiadach, że poddaje się jej, by wyleczyć dawne traumy, także te z okresu dzieciństwa. Budowała też pani siłę i niezależność po czterech małżeństwach, w których były problemy. Nie wstydziła się pani szukać pomocy. I wyznać tego publicznie.
PM: Jak mogłabym się wstydzić? Niech się wstydzą ci, którzy na terapię nie chodzą, a powinni. Ja wiem, że mam rację, na sto procent - lepiej jest stanąć odważnie przed swoim problemem, by potem móc sobie powiedzieć: "Tak, zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, by zmienić w życiu i w sobie to, co jest produktem nieszczęśliwego dzieciństwa, traumy po czymś miażdżącym i destruktywnym, by wyrzucić z siebie to, co mi inni na siłę wcisnęli i zaprogramowali.
Nie wyrażam zgody na to, aby funkcjonować jako ofiara jakichś scenariuszy społecznych czy też wadliwych, mylnych koncepcji, wyznawanych przez moich rodziców albo nauczycieli. Bo to jest MOJE życie i są to MOJE wybory!". Poszłam na terapię, aby na koniec życia mieć poczucie, że dołożyłam wszelkich starań, by żyć tak, jak JA chcę, zgodnie ze swoją naturą. I żeby z tego, co mi dano, wycisnąć jak najwięcej pozytywnego, dobrego życia. I dziś polecam to każdemu.
EAB: Pokutuje sąd, że na terapię chodzi ten, kto nie radzi sobie sam z własnymi problemami.
PM: Przeciwnie: nie radzi sobie ten, kto na nią nie chodzi! Ten, kto tkwi we własnej toksyczności, powielając stare schematy. Nie radzi sobie alkoholik, który zamiast pójść na odwyk, a potem do klubu AA, po cichu dalej popija. Nie radzi sobie nerwus i awanturnik, który wikła się w coraz większe konflikty z całym światem, zamiast pójść do terapeuty i za pomocą narzędzi, które daje dzisiejsza psychologia, spojrzeć na siebie otwarcie.
Ja terapię zakończyłam na tyle dawno, że mam już trochę dystansu do tego procesu, który nie był łatwy, prosty, przyjemny ani jednolity - z tego powodu, że pracowałam z różnymi osobami. Zdarzyło się, że specjalista się nie sprawdzał, więc szukałam innego, zamiast wkurzać się, że wszyscy są beznadziejni i psychoterapia jest do bani. A tak ludzie robią! Kurczę, jak mamy nowotwór, a onkolog nie jest w stanie z nami nawiązać kontaktu, idziemy na konsultację do innego lekarza, prawda? Bo chcemy ratować życie. A grzebać w duszy pozwalamy byle komu?! Albo od razu zrażamy się do wszystkich psychologów, tylko dlatego, że któryś nie potrafił do nas dotrzeć?!
EAB: Terapia to proces. Długotrwały. I niestety bolesny...
PM: Tak, bo ten proces wiąże się także z radykalną uczciwością wobec samego siebie. Włącznie z przyznaniem się: "Nie jestem taki super, jak mi się zdawało". W tym sensie, że człowiekowi zdarza się być manipulantem, że strugając ofiarę, często bardzo wiele zyskujemy, że przybieramy postawę "och, moja kochana krzywda" i za nic nie chcemy się z nią rozstać, bo jakbyśmy to zrobili, musielibyśmy wziąć odpowiedzialność za siebie i swoje życie. Takie rzeczy są trudne, dlatego ludzie od nich uciekają.
A ja wiem, że gdybym nie poszła na całość w leczeniu siebie i szukaniu sposobu, żeby zacząć szczęśliwie żyć, nie tylko nie byłabym dzisiaj tu, gdzie jestem, nie poznawałabym świata w taki sposób, w jaki lubię i w jaki to teraz robię, nie uczyłabym jogi - w ogóle by mnie nie było, jestem o tym przekonana. Moja córka nie miałaby dziś mamy... Terapia ocaliła mi życie. Dzięki niej zrozumiałam także, że nie chcę pracować w telewizji, bo wcale nie lubię być na świeczniku, wolę ciszę, naturę, medytację. Że potrzebuję czasem pobyć sama, bo to mi daje siłę. Zaczęłam pisać książki. Obecnie pracuję nad dziesiątą: "Jesteś spokojem". O jodze.
EAB: To też była (i jest nadal) trudna, ale i piękna wędrówka, prawda? W głąb siebie...
PM: Tak. I dzięki niej jestem szczęśliwa. I mówię to głośno, otwarcie. Już nie boję się, że zapeszę.
EAB: Życzę więc, by zawsze tak już było! Dziękuję za rozmowę