A przecież spełnił już niejedno! Gdy nie występował w "Tańcu z Gwiazdami", sprawdzał się jako aktor, kostiumolog i wokalista. Dziś ze swoim zespołem wyśpiewuje włoskie hity i przygotowuje materiał na płytę. Pracuje nad trzema spektaklami. I z nieustającą pasją uczy Polki tańczyć, także pod słońcem Sycylii. A niedługo zaprosi je do siebie! W krainie przodków buduje bowiem dom pracy twórczej, w którym zamierza zarażać nas miłością do gorącej wyspy. I oczywiście tańca! Bo to on daje mu największe szczęście i spełnienie.
Ewa Anna Baryłkiewicz: Taniec jest lekiem na całe zło?
Stefano Terrazzino: Dla mnie tak, zdecydowanie! Niejeden raz uratował mnie z opresji, pomógł wydostać się z dołka, w który wpadłem, dodawał sił i motywował do walki, gdy zaczynałem tracić nadzieję, że uda mi się spełnić to, o czym marzyłem. I tak jest do dziś! Gdy jest mi źle, smutno, idę na trening. I to samo polecam wszystkim, których uczę tańczyć. Bo to najlepsza terapia: dla duszy i ciała.
EAB: W jaki sposób odkryłeś jej sprawczą moc?
ST: Przypadkiem (chociaż ja akurat w przypadki nie wierzę!), dzięki tacie, bo to on, gdy miałem 16 lat, zapisał mnie do szkoły tańca. Byłem wtedy potwornie nieśmiały, kiedy musiałem odezwać się do kogoś obcego, czerwieniłem się po uszy i zaczynałem się jąkać. A do tego miałem różne ompleksy, jak to nastolatek.
Tata chciał tylko, bym nabrał trochę odwagi i pewności siebie, a niechcący odblokował ukrytą część mojej natury: potrzebę kreacji artystycznej, i rozbudził we mnie pasję. Całkowicie się w niej zatraciłem! Kiedy wychodziłem na parkiet, nie myślałem o sobie "słaby", "beznadziejny", "najbrzydszy na świecie", po prostu płynąłem w tańcu. Moje kompleksy znikały. Chciałem po prostu tańczyć, coraz lepiej i coraz lepiej... Walczyłem więc, przełamując swoje słabości. I to właśnie ta trudna walka ze sobą ukształtowała mój charakter.
EAB: I diametralnie zmieniła twoje życie.
ST: Taaak... nadała mu sens. Naprawdę nie wiem, co bym dzisiaj robił, gdybym nie odkrył tańca...
EAB: Może byłbyś krawcem? Bo przecież i w tym zawodzie zdobyłeś umiejętności i doświadczenie.
ST: Ale ja wybrałem go tylko po to, by móc tańczyć! (śmiech) Taniec to bardzo drogi sport – jeśli chcesz odnieść w nim sukces, musisz cały czas brać lekcje i to u mistrzów. Na parkiecie trzeba się także odpowiednio prezentować – co też kosztuje majątek. "Naucz się krawiectwa, będziesz szyć kostiumy dla siebie oraz swojej partnerki i jeszcze na tym zarobisz!", doradziła mi moja trenerka tańca, która... dorabiała sobie szyciem.
Posłuchałem jej. Po szkole dostałem pracę w teatrze w Mannheim (w tym mieście się urodziłem i tam mieszkają moi rodzice i dwaj młodsi bracia), ale gdy klientów mi przybyło, otworzyłem własną pracownię krawiecką. Zleceń miałem tak dużo, że brakowało mi czasu na treningi. A to one były przecież motorem mojego szycia! (śmiech) Miałem 25 lat, kiedy stanąłem przed dylematem: albo teraz w siebie zainwestuję, albo pożegnam się z zawodowym tańcem.
Zawiesiłem działalność atelier. I przyjechałem do Polski, by móc trenować do turniejów tanecznych z Ewą Szabatin, która z czasem wciągnęła mnie do "Tańca z Gwiazdami" i... wszystko nabrało tempa. Ale wiesz, że nawet wtedy, po całodniowych treningach, gdy wracałem zmęczony do domu, siadałem czasem do maszyny?
EAB: Pamiętam, że na nasz pierwszy wywiad przyszedłeś w ładnej koszuli, którą sam uszyłeś.
ST: Tak? No, może... sobie też czasem coś skroiłem. Ale najczęściej szyłem kostiumy dla moich niemieckich klientów – asekurując się na przyszłość. Bo przecież przyjechałem tu na chwilę...
EAB: Od tego czasu minęło już 14 lat! I, jak pisał Goethe: "Trwaj chwilo, jesteś piękna".
ST: Tak, jest pięknie... (chwila milczenia) Jestem ogromnie wdzięczny za to, co dostałem od losu. Nie tylko za te dobre rzeczy. Za złe też! Bo uważam, że wszystko się dzieje PO COŚ. Kiedyś, gdy nie wyszedł mi jakiś projekt, dręczyłem się pytaniami: "Ale jak to?", "Dlaczego?", a dziś mówię sobie: "Trudno. Może to nie był jego czas?
Może muszę do niego dojrzeć? A może jest mi pisane coś zupełnie innego?". Zresztą, czy mam gwarancję, że gdyby ten projekt wyszedł, to byłby udany? I tak jest ze wszystkim! Czasem człowiek myśli: "O, TO mi da szczęście!", a jak już TO zdobędzie, jest rozczarowany, bo... nie o to mu chodziło. (śmiech) I przeciwnie: coś nam się wydaje najgorsze na świecie, a okazuje się fantastyczne. Boże, jak ja się broniłem przed przeprowadzką do Polski! Bo tu jest tak strasznie: szaro, zimno, no i z dala od rodziny...
EAB: ...co dla Włocha jest trudną przeszkodą do pokonania, żeby nie powiedzieć – traumą. W końcu zdecydowałeś się jednak na ten krok. Jak rodzina przyjęła twoją decyzję?
ST: Rodzice i bracia próbowali mnie zatrzymać: "A po co ci ta Polska? Co ty tam będziesz robił? Stracisz tylko czas!". A ten kraj dał mi tak wiele! Tylko dzięki temu, że Polacy mnie poznali i polubili jako tancerza, mogłem sprawdzić się na innych polach: grałem w serialach i teatrze, prowadziłem program w telewizji, wcielałem się w gwiazdy w "Twoja Twarz Brzmi Znajomo", a dziś mam własny zespół, z którym koncertuję w całej Polsce. A co równie ważne: poznałem wielu fantastycznych ludzi, zawiązałem prawdziwe przyjaźnie...
I to wszystko – nie ma co kryć! – jest zasługą "Tańca z Gwiazdami". A może i tańca w ogóle? Bo nawet i to krawiectwo mi się tutaj przydało! (śmiech) Zaprojektowałem przecież kostiumy do spektaklu "I move you", w którym występowałem z kolegami z "Tańca". Poza tym zawsze „lepiłem” od strony plastycznej swoje partnerki taneczne i dbałem o ich sceniczny wizerunek.
EAB: Upiększałeś je nie tylko wizualnie, zewnętrznie! Wzmacniałeś też ich poczucie wartości i atrakcyjności – co zresztą przez te wszystkie lata mogliśmy obserwować w programie...
ST: Ale to nie była moja zasługa, tylko tańca! On naprawdę leczniczo na nas działa! Zaczynasz tańczyć i... wszystko inne schodzi na dalszy plan. Skupiasz się na krokach (nie na tym, co cię gnębi!), wczuwasz się w rytm muzyki, trenujesz przez wiele godzin, a po wszystkim idziesz spać, bo... jesteś wykończona. (śmiech) I nie masz ani czasu, ani siły, by rozpamiętywać przeszłość.
EAB: A że z dnia na dzień tańczysz coraz lepiej, poprawia ci się samopoczucie. I samoocena?
ST: Dokładnie! Twoje ciało smukleje, oczy nabierają blasku. Oczywiście trener jest od tego, żeby wspierać partnerkę, więc musi ją czasem podejść psychologicznie, zmotywować. I mnie może częściej się to zdarzało niż kolegom z programu, bo... miałem szczęście trafiać na wyjątkowe, wrażliwe kobiety, które zaczynały przygodę z tańcem w trudnych momentach swojego życia.
EAB: Bez owijania w bawełnę: próbowały uporać się z rozstaniem, leczyły złamane serca...
ST: Ale nie użalały się nad sobą, tylko rzucały się w wir pracy. I po kilku tygodniach okazywało się, że w sposób naturalny – i właściwie niezauważalny dla nich samych! – wyrzucały z siebie problemy, nabierały do nich dystansu. I nowej siły do walki o swoją przyszłość. Stawały się dla siebie lepsze, bo czuły w sobie to piękno, tę dobrą energię, którą dał im właśnie taniec.
To jest dla każdego trenera wielka nagroda: patrzeć na partnerkę, która pod wpływem tańca rozkwita. Bo on ma naprawdę wielką moc... Kilka miesięcy temu poleciałem do Amsterdamu, by wziąć udział w warsztatach psychologiczno-tanecznych, które prowadziła Emmy van Deurzen, jedna z najlepszych na świecie specjalistek w dziedzinie psychoterapii egzystencjalnej, a za ich część praktyczną odpowiadał Ruud Vermeij, trener tańca, niesamowicie kreatywny artysta.
I tam do mnie dotarło, że nasze życie musi opierać się na kontrastach. Bo nie docenisz ciszy, jeżeli nie poznasz hałasu. Nie zaznasz ulgi, jeśli nie wiesz, czym jest ból. Nie doświadczysz prawdziwej miłości, jeżeli nigdy nikogo nie straciłeś. I tak jest ze wszystkim! Artystom jest łatwiej, bo od problemów uciekają w sztukę. „Normalni” ludzie mogą pójść do kina, teatru, odnaleźć pasję...
EAB: ...i w niej się twórczo zatracić? Na przykład wytańczyć te złe emocje, które nas trawią?
ST: Na przykład! Nieważne jak! Tutaj nie liczy się ani technika, ani styl – tylko emocje! Zupełnie inaczej odbieram teraz przekaz Piny Bausch (wybitna niemiecka tancerka i choreografki tańca współczesnego – przyp. red.): "Tańcz, tańcz – inaczej jesteśmy zgubieni!".
Wreszcie – po tylu latach tańczenia! – zrozumiałem cały ich sens. Sprecyzuję: to nie są słowa Piny, tak powiedziała do niej mała Cyganka, kiedy była dziewczynką i wstydziła się tańczyć. A tu chodzi właśnie o to, że gdy tańczymy, czujemy się w pełni połączeni ze swoim ciałem i duszą. Kiedy jesteśmy połączeni ze sobą, jednoczymy się ze światem.
A gdy wszystko się łączy, osiągamy spokój. I wtedy jest ta głębia, sedno życia... Fascynujące, prawda? A tak proste! Dlatego dzisiaj inaczej już patrzę na taniec – chcę znaleźć w nim tę głębię. Nawet na zajęciach w stylu latino ladies...
EAB: Ooo, łatwo odnaleźć głębię, jeśli się tańczy pod niebem Sycylii! Co roku zabierasz tam Polki na obóz taneczny. Pracujesz, a przy okazji odpoczywasz i spotykasz się z rodziną?
ST: Tak, i to był właśnie jeden z powodów, dla których zacząłem robić te warsztaty. W ciągu roku rzadko mogłem widywać się z bliskimi, bo z jednej pracy biegłem do drugiej. „I znów upłynie całe lato, a ja nie polecę na Sycylię", narzekałem. „To może zabierzmy tam nasze kursantki? Pomogę ci to zorganizować.
Będzie fajnie, zobaczysz!”– namówiła mnie partnerka taneczna, Paulina Biernat. Od tego czasu minęło już... siedem lat! A my wciąż mamy z tego tyle frajdy!
EAB: Jak ten pobyt wygląda w praktyce? Wczesna pobudka, szybki prysznic, śniadanie i...
ST: ...od razu idziemy tańczyć. Później jest czas wolny: na basen, czytanie, spacery – każdy robi, co chce. Po obiedzie jedziemy na plażę albo znów tańczymy, by mieć z głowy wieczorne zajęcia i wybrać się do modnej tu dyskoteki. Nie ma reguły. Każdy turnus jest trochę inny, bo przyjeżdżają na niego inne kobiety.
Musimy pogodzić różne temperamenty i charaktery, co wcale nie jest łatwe! (śmiech) W pierwszym roku było dużo tańczenia, potem tańczyliśmy już mniej, za to zaczęliśmy robić więcej wycieczek po wyspie. Oczywiście zawsze wpadamy do Raffadali – miasteczka, z którego pochodzą moi rodzice i dziadkowie. Tu największą atrakcją jest bazar, gdzie można kupić nasze pyszne, ekologiczne jedzenie. Dziewczyny mają też dużo frajdy, przymierzając bluzki, sukienki, kapelusze itd.
Zabieramy je także na Schody Tureckie (morski wapienny brzeg między Realmonte a Porto Empedocle – przyp. red.), a potem odpoczywamy na plaży, ale i na niej w końcu zaczynamy tańczyć salsę! (śmiech) Moja mama świetnie gotuje, więc uczy Polki, jak przyrządzić włoską pizzę i słynny sos pomodoro. Co jeszcze im oferujemy? Sesję zdjęciową. Bo udaje się ją fajnie połączyć z tańcem: te pozy, świadomość ciała, podkreślanie kobiecości... I te kobiety tak nam rozkwitają, tak pięknieją!
EAB: Magia?
ST: Tak! Tak właśnie działa Sycylia! No i taniec. Bo on daje wytchnienie. I wolność. Tutaj się dzieją cuda! O, w te wakacje napisaliśmy wspólnymi siłami wiersz o Sycylii. A podczas rejsu statkiem zacząłem nucić do niego melodię. Przyszła do mnie sama, z szumem morza i wiatru... Nagrałem ją telefonem, wysłałem szybko Markowi, gitarzyście z mojego zespołu, i... wygląda na to, że mamy piosenkę na pierwszą płytę! (śmiech) I to jaką ładną! Tak, to było udane lato...
EAB: Jesteś chyba otwarty na szalone projekty?
ST: Zawsze! „Jak coś cię inspiruje, wykorzystaj to. Jak woła, idź za tym”. Ja tak robię. Jest fajnie.
EAB: W sposób holistyczny łączysz wiele dziedzin. To chyba sprawia, że nigdy się nie nudzisz?
ST: Właśnie! Ludzie od lat próbują mnie zamknąć w jednej szufladzie. „Jesteś tancerzem! W tym jesteś najlepszy! Po co się bierzesz do śpiewania?” albo „Teatr? Nie jesteś przecież aktorem!”. Odpowiadam zawsze tak samo: "Bo lubię się uczyć nowych rzeczy! Kręci mnie to!". Nie ma nic gorszego od rutyny! Od dwóch lat chodzę na lekcje śpiewu. Jeżdżę na warsztaty, uczę się.
EAB: A mnie się właśnie podoba to, że działasz! Że wolisz się nawet na czymś sparzyć, niż bezczynnie czekać, jak inni artyści, na telefon z propozycją. Który może nigdy nie zadzwoni.
ST: Otóż to! Patrzenie na ludzi, których mamy wokół siebie, bardzo dużo nas uczy. Dzięki temu możemy uniknąć wielu błędów. Wiadomo: niektóre i tak musimy popełnić, poczuć na własnej skórze (bywa, że nie raz!), bo tylko wtedy je zrozumiemy i wyprostujemy.
To tak, jak rodzice mówią dziecku: "Nie dotykaj! Oparzysz się!", a ono musi sprawdzić, czy to coś jest naprawdę gorące... To, co sam przeżyłeś, połącz z tym, co zaobserwujesz u innych. A mnie historie, które przytrafiają się moim znajomym, zawsze dają do myślenia. Jestem przerażony, gdy widzę, ilu z nich popada w depresję i nałogi. Właśnie z tego powodu, że... nie udało im się zrealizować marzeń czy nieoczekiwanie posypały się ich plany zawodowe.
Za mocno wierzyli, że zawsze będą na fali. Myślę wtedy: „Ja nie chcę tak skończyć!”. I od razu pojawia się pytanie: jak to ominąć?
EAB: No właśnie jak?
ST: O, to proste! Trzeba cały czas cieszyć się z tego, co się robi. Być zakochanym w swojej pracy. Spektakl „Sycylia, moja bedda” reżyserowałem z pełną świadomością, że pokażemy go tylko dwa razy, w ramach włosko-polskiego festiwalu „Most”, i że na widowni może zasiąść tylko pięćdziesiąt osób.
Ale moja miłość do Sycylii i tańca sprawiła, że... wyrosły mi skrzydła. I nie było ważne, czy obejrzy to pięćdziesiąt osób, czy pięćdziesiąt tysięcy. A dziś marzę o tym, aby ten spektakl rozwinąć i wyruszyć z nim w Polskę. I choć nie jest to projekt komercyjny, chcę mu poświęcić czas i uwagę. Bo jest o mojej Sycylii. Czuję, że ona mnie potrzebuje, tak jak ja jej.
EAB: „Marzę o tym, by na stare lata zbudować na niej mały hotel, w sycylijskim stylu: prosty, wręcz surowy, ekologiczny. Chciałbym mieć zwierzęta, ogródek pełny warzyw i kawałek pola, żeby móc wytwarzać swoją oliwę”, powiedziałeś mi kilka lat temu. I spełniło się!
ST: Tak, i to wcześniej, niż przypuszczałem! (śmiech) Udało mi się kupić ziemię obok miasteczka Catollica Eraclea. Dom, który na niej stoi, należał do tamtejszej arystokracji – to ruina, ale mój przyjaciel Salvatore, który jest architektem, zamieni ją niedługo w ośrodek kultury i turystyki.
Tu jest magicznie: za domem jest góra, na horyzoncie widać morze, no i ta śródziemnomorska roślinność... Chciałbym, żeby to miejsce przyciągało artystów z różnych krajów. Ale też ludzi, którzy chcą się czegoś nauczyć. I poznać prawdziwą Sycylię. Jej wszystkie smaki i zapachy...
EAB: Wygląda na to, że twój pensjonat będzie tętnił życiem!
ST: Oby! Sycylia to moja baza i pomysł na życie. W przyszłości chcę zająć się także organizacją innych warsztatów tematycznych. Bo w czasie, kiedy nie mógłbym prowadzić zajęć z tańca, ktoś mógłby robić inne, zgodnie ze swoim fachem i doświadczeniem.
Jeden turnus można byłoby poświęcić psychologii – Paulina jest przecież dyplomowanym coachem. Drugi – sycylijskiej kuchni. Trzeci – fotografii. Ludzie lubią robić zdjęcia, więc moglibyśmy zaprosić jakiegoś fotografa, żeby ich podszkolił. A tu są takie plenery, takie malarskie motywy... coś pięknego!
EAB: Aż ci oczy błyszczą! Już nawet nie spytam, gdzie świętowałeś czterdzieste urodziny.
ST: Na Sycylii, oczywiście! Z przyjaciółmi. I rodziną. (uśmiech)
EAB: To chyba fajny wiek? Wciąż jesteś młody, a masz już duży bagaż różnych doświadczeń...
ST: To prawda! Niby nie robię żadnego życiowego bilansu, ale... muszę przyznać, że od jakiegoś czasu sam siebie zaskakuję. Bo choć w moim życiu nastąpiło tyle zmian i nie do końca czuję jeszcze grunt pod nogami, to jest we mnie taki spokój i pewność, że... będzie dobrze! Nigdy w życiu nie czułem się tak silny, jak teraz.
To niesamowite! Wreszcie wiem, czego chcę. Ale też – co może jest ważniejsze – czego nie chcę. Na pewno teraz potrzebuję przerwy od telewizji...
EAB: Nie chcesz chyba powiedzieć, że żegnasz się z „Tańcem z Gwiazdami”? Masz tylu fanów!
ST: Zobaczymy... nie chcę niczego deklarować. Bo życie nauczyło mnie też tego, by nie zamykać za sobą żadnych drzwi. Jednak chcę teraz zająć się innymi rzeczami. Poczułem, że mam misję do wypełnienia – zbudować most pomiędzy Polską a Sycylią.
A co potem? Sam jestem ciekaw. Może wyjadę tam na stałe i będę pasł kozy? Może wrócę do szycia? (śmiech) A może szybko zatęsknię za programem, jego adrenaliną, energią, widownią? A jeśli się ma uchylone drzwi...
EAB: ...za nimi czai się przygoda! Powodzenia na nowej drodze życia! Dziękuję za rozmowę.
Ewa Anna Baryłkiewicz