Dla obu rak był zaskoczeniem. Ida poczuła złość i gniew. "Dlaczego ja?" - kołatało jej w głowie. Karolina najpierw nie wzięła takiej opcji w ogóle pod uwagę - przecież rak nie dotyczy młodych. Jak się okazało - dotyczy. Panoszy się we wnętrzu, zżera od środka, kradnie plany i marzenia. Na szczęście, jak pokazało życie, można z nim wygrać, a walka ta zmienia, daje wgląd w samego siebie i uświadamia, co jest najważniejsze.
Karolina Smoleńska, drobna, szczupła, z krótkimi platynowymi włosami, wydaje się lekka jak piórko. Nie wygląda na swoje 35 lat. Nie wygląda też na raka. Może dlatego, że udało jej się okiełznać go, zanim zadomowił się w jej ciele na dobre. Jak klasyczny grecki dramat, także jej historię można zamknąć w 3 aktach.
Pierwsze spotkanie
- Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że mama była moją najlepszą przyjaciółką, gdy byłam nastolatką. Nie wstydziłam się chodzić z nią za rękę, uwielbiałyśmy wspólne zakupy, nieraz spałyśmy w jednym łóżku, razem oglądałyśmy nocami filmy, mogłam z nią rozmawiać o wszystkim - wspomina Karolina.
Historia Idy
Ida Karpińska, prezes Ogólnopolskiej Organizacji na Rzecz Walki z Rakiem Szyjki Macicy i Rakiem Jajnika, nim pomyślała o walce o zdrowie i życie innych, musiała najpierw stoczyć własną. Gdy odbierała wynik badania cytologicznego, była zupełnie sama.
W obrazie zaklęte
- Pytałam siebie "dlaczego ja?". Czułam ogromną złość, że to właśnie ja musiałam zachorować na raka szyjki macicy, że mnie to spotkało. Pomyślałam, że mam tyle rzeczy do zrealizowania i tyle pięknych chwil do przeżycia. Byłam załamana i pozostawiona sama sobie. Jednak nigdy nie pomyślałam, że leczenie się nie powiedzie. Wiedziałam, że pokonam nowotwór - opowiada.
- Podczas radioterapii wyobrażałam sobie, jak promienie go rozbijają i niszczą. Dawało mi to siłę do dalszej walki z chorobą. Wiedziałam, że muszę wygrać z rakiem, że muszę żyć. Dzięki wsparciu moich bliskich: rodziny, męża, siostry, mamy i przyjaciół, zyskiwałam siłę do dalszej walki.
W czasie choroby zaczęła prowadzić dziennik i malować obrazy, na których dominowały zdecydowane kolory: czerwony i złoty, a tłem w większości przypadków był czarny. Były to kobiety w czerwonych sukniach, ich sylwetki miały lekki, zwiewny kontur.
- Siadałam przed białym płótnem i malowałam. To są bardzo osobiste wizerunki, związane z tym, co przeżywałam w czasie choroby. Pierwszy obraz, jaki wtedy powstał, ukazywał kobietę na czarnym tle w czerwieni z włosami koloru blond.
Następny przedstawiał brunetkę także na czarnym tle. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego akurat takie kolory i takie obrazy. Może był to sposób na odnalezienie się w tej sytuacji. Szukałam wtedy własnej definicji kobiecości - zastanawia się Ida.
Barwy wojenne
- W czasie choroby odkryłam, że jestem bardzo silna. Rak szyjki macicy nauczył mnie pokonywać przeszkody. Bardzo dużo starań wymaga wstawanie z łóżka i podróż między domem a szpitalem. Codzienność staje się wyzwaniem tak psychicznym, jak i fizycznym, gdyż każdy dzień musisz pokonać i przeżyć - opowiada Ida.
- Walka z nowotworem pokazała mi priorytety, że tak naprawdę nie jest ważne, w jaki sposób położona jest łyżeczka na stole. Zrozumiałam, że są w życiu rzeczy ważniejsze. Otworzyłam się na ludzi i ich problemy. Dostrzegłam, że nie można budować wokół siebie ściany, która oddziela nas od innych. To piękne, że można siebie dać drugiemu człowiekowi. Dzięki chorobie dowiedziałam się też, czego tak naprawdę oczekuję od życia i jaki mam cel. Jak powiedziała moja mama: "niczego w życiu nie ma bez powodu" - to, co się działo, było po to, aby powstał "Kwiat Kobiecości".
Gdy Ida pierwszy raz szła do szpitala, kolorem, który dominował wtedy w jej życiu, był czerwony.
- Kupiłam szlafrok, ręcznik, koszulę nocną i kapcie w jego odcieniach. Zrobiłam to zupełnie nieświadomie, dziś wiem, że to symbol walki, energii i siły - a ja walczyłam i będę dalej walczyć o kobiety, i opiekować się nimi - deklaruje.
Sam na sam z...
Codzienność, samotność, kobiecość mają zawsze wymiar indywidualny, ale paradoksalnie to choroba zmienia ich postrzeganie i nadaje im zupełnie inne odcienie, inną wartość. Samotność staje się wtedy rodzajem wolnej przestrzeni, czasu, dzięki któremu możemy nie tylko rozwinąć swoje umiejętności, ale zatrzymać się i zobaczyć siebie. Ida prowadziła dziennik. Była to dla niej forma psychoterapii.
- W czasie choroby były rzeczy, którymi nie chciałam się dzielić z bliskimi, aby ich nie martwić. Wtedy odkryłam wyzwalającą moc pisania. Zapisywałam swój strach związany z chemioterapią, walkę z każdym dniem. To wszystko wyrzucałam na papier - opowiada. I dodaje:
- Dziewczyny, chciałabym Wam powiedzieć to, co sama zawsze chciałam usłyszeć w czasie choroby: na raka szyjki macicy się nie umiera. Nie można się poddawać, trzeba z nim walczyć. Minęło już 11 lat, odkąd zachorowałam. Dopiero teraz doceniam codzienność i czuję, że mam przed sobą jeszcze wiele do zrealizowania i przeżycia. Cieszę się każdą chwilą!
Miała 16 lat, gdy jej mama trafiła do lekarza z zaawansowanym rakiem jajnika z licznymi przerzutami, wodą w płucach... Nic nie dało się już zrobić. Mama zmarła kilka miesięcy po operacji. Karolina bardzo to przeżyła. Ale mimo to nie czuła strachu przed nowotworem, nie badała się co chwilę.
- Po pierwsze, byłam przecież młoda, a młodych rak nie dotyczy; po drugie, a nuż by się coś tam znalazło, a po co mi to? - tłumaczy swoją postawę.
Twarzą w twarz
13 lat później Karolina poznała swojego partnera.
- Zaiskrzyło od razu, trzeba więc było coś zrobić, żeby nie skończyło się na porodówce. Tym bardziej, że zupełnie nie widziałam się w roli matki. Poszłam więc do ginekologa po tabletki antykoncepcyjne. Trafiłam do lekarki, która zanim wypisze receptę, wymaga dokładnych badań krwi i cytologii - wspomina.
Trochę było jej to nie w smak, wolałaby mieć już odfajkowane, ale w grudniu poszła zrobić badania. Tuż po Nowym Roku zadzwonili z przychodni: "proszę pilnie się u nas stawić, wynik cytologii jest zły".
- Pojawił się we mnie jakiś niepokój, ale w ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że może chodzić o nowotwór. Wróciłam do biurka w pracy, w google wpisałam: cytologia wyniki. I dopiero wtedy, jako 29-latka, zaczęłam po raz pierwszy w życiu analizować, po co jest to badanie, co oznaczają poszczególne grupy - opowiada Karolina.
Wiedziała, że skoro wcześniej miała grupę II i było dobrze, to teraz ma co najmniej III - i dobrze nie jest. Potwierdzają to wyniki: grupa III B, komórki HSIL, CIN 3. Karolina dostaje skierowanie na kolposkopię i trafia do szpitala w Międzylesiu. Nie wie, co to za badanie, czy boli... Mnożą się znaki zapytania, co będzie dalej, a jeśli to rak, czy będzie konieczna operacja, a chemia, albo naświetlania?
- To było przerażające, ale nie jestem osobą, która łatwo się załamuje, raczej podchodzę do różnych spraw zadaniowo. Wtedy też wiedziałam, że muszę postępować zgodnie z instrukcjami lekarzy. Powtarzałam sobie, że dobrze zrobiłam, że się zdecydowałam na badanie, że jest diagnoza. I wszystko będzie OK.
Jest jeszcze On. Znają się raptem 3 miesiące. Karolina mimo obaw dzwoni do chłopaka, mówi: lekarka podejrzewa wczesne stadium nowotworu.
- Zastrzeliłam go tą informacją. Później śmiałyśmy się z Idą (bohaterką drugiej historii), że niejeden facet zabrałby się i uciekł. A on przy mnie był przez cały czas, do końca życia będę mu za to wdzięczna.
Jak się okazuje, kolposkopia to bezbolesne badanie, które polega na oglądaniu szyjki macicy pod mikroskopem po przetarciu części pochwowej najpierw roztworem chlorku sodu, a później roztworem kwasu octowego lub mlekowego. Lekarz marszczy brwi i kieruje Karolinę na biopsję pod narkozą.
- Już wiedziałam, że jest niedobrze. Po wybudzeniu z narkozy ogarnął mnie paniczny strach. Całymi nocami nie spałam, szukałam w internecie przypadków innych kobiet, porównywałam wyniki, sprawdzałam, jak to się w ich przypadku skończyło. Dlatego nie polecam nikomu szukania na forach, bo ja naczytałam się takich rzeczy, że ktoś inny chyba by się tylko położył i czekał na najgorsze… - ostrzega Karolina.
Po zarwanych nocach przychodzą dni w pracy. Bez taryfy ulgowej, bo i tak nikt nie wie, że coś się z nią dzieje - a tym bardziej co. Po 2-3 tygodniach dostaje wyniki.
- Wszystko było po łacinie. Ale pierwsze co zauważyłam, to carcinoma - wspomina. - To słowo akurat rozumiałam. Zaczyna się gonitwa myśli: jak to, o co chodzi, przecież nic mnie nie boli, jestem zdrowa. I jeszcze jedna: "Mama".
Rak w stadium przedinwazyjnym. Karolina stawia sobie zadanie: przeżyć, wyleczyć się całkowicie. Ocalić możliwość posiadania dzieci? - Przeżyć!
- Mimo iż miałam 29 lat, w ogóle o macierzyństwie nie myślałam. Dzieci były dla mnie fajne, ale cudze, na odległość - wyjaśnia.
Ordynator wyznacza termin operacji, za niecały miesiąc pacjentka przejdzie konizację szyjki macicy, płodność pozostanie nienaruszona. Wtedy pojawiają się łzy. Choć w walce Karoliny płaczu jest raczej niewiele - najpierw nad skierowaniem do szpitala, później parę razy w warszawskim Centrum Onkologii.
Zabieg zostaje przeprowadzony laparoskopowo. Po nim wyjeżdża z partnerem na tydzień do Tunezji. Po kilku tygodniach Karolina znów słyszy w słuchawce "proszę się pilnie stawić". Nie panikuje. Ale w gabinecie dowiaduje się: "na granicy cięcia są komórki rakowe".
- Ze skierowaniem i świadomością, że ON nadal tam jest, pojechaliśmy do Centrum Onkologii. Tam czekał nas dodatkowy koszmar. Dwie godziny czekasz, żeby dostać się do rejestracji, później kolejnych kilka, by wejść do lekarza. Dobrze, że było warto, bo lekarz, który mnie przyjął, tak się mną zajął, że zostanie moim doktorem do końca życia - zapewnia Karolina.
Od niego dowiaduje się o konsylium, które lada moment zbierze się, żeby podjąć decyzję, co dalej. Raczej na pewno operacja, czy z chemią i naświetlaniami, to już na dwoje babka wróżyła.
- Już nie pamiętam dokładnie, jak się wtedy czułam. Raczej nie płakałam. Natomiast to jest chyba nie do opisania, jak masz świadomość, że masz raka i nie wiesz, co robić: iść jutro do pracy, a może lepiej nie, bo nie wiadomo, co się dalej wydarzy, może lepiej pójść do parku, posiedzieć na ławce, poobserwować ludzi, z kimś porozmawiać, może zadzwonić do tych, z którymi dawno nie rozmawiałaś, może odwiedzić całą rodzinę, z którą nie masz kontaktu od dawna? - opowiada.
Walka o macierzyństwo
Po kilku dniach zapada decyzja: będzie kolejna operacja. Lekarz informuje Karolinę: "witam, jutro ma pani operację usunięcia macicy, taka została podjęta decyzja przez konsylium, dziękuję, do widzenia". Wtedy dociera do niej, że nie będzie matką.
- I wtedy pierwszy raz w życiu ja, która mówiłam, że nigdy nie będę miała dzieci, że jestem za leniwa, uwielbiam spać do południa, kiedy mam wolne, po prostu jestem zbyt wygodna, zrozumiałam, że chcę mieć dzieci już, teraz, natychmiast! - wyznaje.
- Zbuntowałam się: jak to, obcy ludzie lub ten cholerny rak będą decydować o tym, czy zostanę matką? Ale zaraz pomyślałam, że jeśli to ma mi uratować życie, to niech tak będzie.
Wtedy do jej życia wkracza prof. Mariusz Bidziński, ordynator placówki. Ten uznany autorytet z onkologii ginekologicznej chce ją jeszcze obejrzeć.
- Zbadał mnie, wykonał USG i stwierdził, że jako, że jestem młoda i nie rodziłam, trzeba dać mi szansę i spróbować jeszcze raz, jak to określił, "dociąć tę szyjkę" - relacjonuje Karolina.
Ostatecznie jego decyzją usunięcie macicy zostaje zmienione na amputację szyjki macicy. To prawdziwie brzemienna w skutki decyzja. Gdyby nie ona, Karolina nie miałaby dziś córeczki. Gdy po ponad miesiącu od operacji wreszcie przyszedł wynik, Karolina i jej partner czytali go, wyrywając sobie z rąk.
- Pamiętam tylko ostatnie zdanie: granica cięcia wolna od zmian. W jednej chwili pomyślałam sobie: e, tam, tak, nic strasznego. Dopiero później mój ginekolog powiedział: gdyby pani przyszła rok później, to prawdopodobnie finał byłby tragiczny.
Dopiero gdy to wszystko się skończyło, partner zaczął namawiać ją, by poszukała wsparcia poza rodziną i przyjaciółmi, żeby pogadała z kimś, kto też przez to przeszedł. Bo nikt chyba nie potrafi tak do końca jej zrozumieć. Wejść w jej skórę, poczuć żerującego w niej intruza, usłyszeć, jak od środka brzmi wypowiadane przez ludzi w białych kitlach słowo "rak". Karolina funduje sobie kolejny seans z google. Trafia na Kwiat Kobiecości i opisaną na stronie historię Idy. Wybiera się na przygotowane przez organizacje spotkanie.
- Czekając na prelekcję, oglądałam zdjęcia, foldery, puszczony w tle film z historią Idy. Spłakałam się strasznie. To są takie emocje, nad którymi ciężko zapanować, ciężko je nawet opisać - wspomina. Poznaje też Idę. - Choć spotkałyśmy się po raz pierwszy, to czułam, jakbyśmy się znały sto lat. Do dzisiaj Ida jest dla mnie taką osobą, że mogę jej nie widzieć dłuższy czas, a i tak czuję jej obecność. Ona się angażuje stuprocentowo w każdy przypadek, w każdą z nas.
Ida jest też jedną z pierwszych osób, którym Karolina zdradza, że jest w ciąży. Co w jej przypadku jest dużym wyzwaniem, bo ciąża jest od początku zagrożona, wszyscy każą jej wziąć zwolnienie i leżeć, zwłaszcza że lekarze chcą założyć jej pesar ginekologiczny, żeby podtrzymać ciążę. Tylko nie ma na co, bo szyjka macicy jest taka krótka. Jednak Karolinę rozpiera energia: robi zakupy, biega, remontuje mieszkanie...
Wpadnij na przeglad do ginekologa!
- pod takim hasłem rusza VIII Ogolnopolska Kampania Społeczna "Piękna, bo zdrowa", organizowana przez Kwiat Kobiecości. Więcej informacji tutaj.
- Wiedziałam, że wszystko będzie dobrze, że donoszę tę ciążę i urodzę upragnioną córeczkę - uśmiecha się. - Pola przyszła na świat w 34. tygodniu ciąży. Wcześnie, ale dostała 10 punktów w skali Apgar. Teraz ma 4 latka i jest całym moim światem.
Gdy patrzy wstecz na swoją walkę z rakiem, stwierdza, że nie wywrócił jej życia do góry nogami, ale uświadomił, że chce być matką.
- Trochę poukładało mi się w głowie, trochę zmieniłam podejście do ludzi, trochę bardziej otworzyłam się na nich - wylicza. - Nie wydaje mi się, bym kilka lat temu tak otwarcie opowiadała o tym, co przeszłam albo potrafiła rzucić w biurze na forum publicznym hasło: hej, dziewczyny, jak tam u was z cytologią w tym roku? A Pola? Ona jest kontynuacją relacji matka-córka, która u mnie została przerwana - podsumowuje. - Dzisiaj patrzę na to tak, że rak szyjki macicy jest do ogarnięcia ot tak (pstryka palcami). W przysłowiowe 5 minut. Dosłownie, bo tyle mniej więcej trwa badanie cytologiczne. Przeprowadzane regularnie zajmuje tylko 0,01 promila czasu w ciągu roku. Mało. Zwłaszcza w porównaniu z całym życiem...